Wojna kulturowa to symbol naszych czasów. Od kiedy niemal wszyscy od prawa do lewa uznali za Margaret Thatcher, że w kwestiach gospodarczych nie ma alternatywy i zbawiania poza wolnym rynkiem, jego niewidzialną ręką i wszystkim tym, co nazywa się neoliberalizmem. Tradycyjne spory, czasami krwawe i wyniszczające, między prawicą i lewicą o ekonomię i podział dóbr w kapitalizmie zastąpiły równie epickie boje o miejsce religii w społeczeństwie, prawa mniejszości czy rolę tradycji. Nie to, że wcześniej ich nie było. Owszem były, ale nie tak intensywne i wszechogarniające. Dopiero triumf rynku sprawił, że mogło zatriumfować również myślenie ideologiczne.
To zresztą bardzo wygodne narzędzie dla polityków. Wojny kulturowe to swoiste perpetuum mobile – nierozstrzygalność sporów światopoglądowych sprawia, że bardzo łatwo w nieskończoność wykorzystywać je do mobilizacji politycznej. Są też dużo łatwiejsze w obsłudze, ponieważ opierają się na silnych emocjach, co zwalnia polityków z konieczności przekonywania wyborców do swoich programów i wyjaśniania skomplikowanych kwestii w nich zawartych w taki sposób, żeby jak najwięcej osób je zrozumiało. Język emocji rozumie każdy.
To także poręczna zasłona dymna – jeśli politykę rozumiemy jako sztukę zarządzania gniewem społecznym, to nie ma nic lepszego niż światopoglądowa młócka, by ten gniew przekierować z niewygodnych, zwłaszcza dla rządzących, spraw na bezpieczny front wojny kulturowej. W tym sensie są one także skutecznym narzędziem kontroli: zamiast bowiem pytać o to, dlaczego słabo zarabiamy czy dlaczego służba zdrowia jest niewydolna, politycy każą nam zadać sobie pytanie, czy chcemy państwa wyznaniowego czy laickiego, czy geje powinni móc adoptować dzieci czy nie, czy tęcza obraża czy nie. Itd. itp.
Wojna kulturowa więc trwa. I trwa mać.