Rekordowo niskie bezrobocie wcale nie oznacza, że Polakom żyje się lepiej. Stopa bezrobocia przestała być głównym wyznacznikiem sytuacji na rynku pracy, bo liczba miejsc pracy wcale nie idzie w parze z ich jakością. A jakość to sprawa kluczowa. Co z tego, że ludzie mają gdzie pracować, skoro nadal mają poważne problemy z utrzymaniem siebie i swoich rodzin. W siłę rośnie grupa pracujących biednych, czyli osób, które niby zarabiają, ale na tyle mało, że dopięcie budżetu domowego dla wielu z nich jest wyzwaniem ponad ich siły. Niskie płace, które nie pozwalają na godne życie, najbardziej uelastyczniony w Unii Europejskiej rynek pracy, którym rządzą umowy śmieciowe i coraz powszechniejszy, wyzysk sprawiają, że polski kapitalizm coraz bardziej przypomina swoje wynaturzone, XIX-wieczne wcielenie. Polak przestaje być pracownikiem, a staje się siłą najemną, będącą na łasce i niełasce pracodawców. Luksusem i szczytem marzeń nie jest już wysoka pensja, ale fakt, że ktoś zatrudniony jest na umowę o pracę. Doszło do takiego absurdu, że pewna znana sieć lokali typu fast food kusi swoich pracowników nie dobrymi zarobkami, ale umowami o pracę właśnie. Coś, co przez dekady było normą, stało się zbytkiem łaski pracodawców.
Nie dziwi więc, że sfera ubóstwa w naszym kraju nadal jest ogromna. Że jesteśmy jednym z tych narodów Unii Europejskiej, który ma najniższe oszczędności. Wyprzedzają nas nawet Bułgarzy, którzy uważani się za unijnych pariasów. Że przepaść między najbogatszymi i najbiedniejszymi coraz bardziej się powiększa. No bo jak tu się dorobić, kiedy trzeba się zapożyczać, by przeżyć od wypłaty do wypłaty? I to wszystko przy niskim bezrobociu i stale rosnącym PKB, które to dane tak lubią fetyszyzować rządzący. Na ich szczęście społeczeństwo bardziej oburza brak batoników i napojów gazowanych w sklepikach szkolnych niż jego skandaliczna sytuacja materialna. Mogą spać spokojnie, że nikt, przynajmniej na razie, nie przyjdzie po nich z widłami.
Czytaj też: Leszek Miller: Arka Noego