Tomasz Walczak: Lumpenproletariacie, respect us!

2018-07-31 17:07

To będzie tekst o godności. A raczej poczuciu jej deficytu. Nieprzypadkowo w tytule pojawia się odwołanie do akcji, która była reakcją na enuncjacje części światowych liderów opinii, zarzucających Polsce współudział w Holocauście, publikowane po przegłosowaniu przez rząd PiS nieszczęsnej ustawy o IPN. Wielu prawicowych komentatorów, polityków czy po prostu tzw. zwykłych ludzi o takich poglądach poczuło się tym faktem urażonymi. Towarzyszyła temu narracja, że Polaków jako narodu nikt na świecie nie szanuje i każdy sobie wyciera nami gębę. Czy tak rzeczywiście jest, to osobna sprawa. Fakty bowiem nie mają tu znaczenia. Liczy się subiektywne odczucie, a to było siłą napędową akcji Respect Us, która za pomocą klipów na portalu YouTube miała przypomnieć, że jak mało który naród na szacunek zasługujemy.

Tomasz Walczak

i

Autor: Archiwum serwisu

Przypomniało mi się to wszystko, kiedy przeczytałem utrzymany w podobnie histerycznym tonie, choć odnoszący się do zupełnie innej sprawy, głośny już wpis na Facebooku Elizy Michalik. Dziennikarka oburza się w nim, że jako przedstawicielce elit odmawia się jej prawa do wypowiadania w sprawach „prawdziwego życia”, bo jako żyjąca jak pączek w maśle warszawska pracownica stacji telewizyjnej o prawdziwym życiu wie niewiele. Sens całego wpisu sprowadza się jednak do godności. Godności elity.

„Kto i kiedy uznał, że jeśli jesteś zdolną, utalentowaną, zaradną kobietą, fajnym, mądrym, zamożnym mężczyzną to twoje życie nie jest prawdziwe? A jakie jest? Nieprawdziwe? Gorsze? Bo kto tak uznał? I dlaczego niby jego opinia ma mieć dla mnie wiążącą moc?” - zastanawia się. I przechodzi do sedna swojego wywodu: „Mówi się tyle o jakiejś wydumanej pogardzie elit dla prostych ludzi - pogardzie, której ja nie widzę, bo znam wielu ludzi z <<elit>>, którzy działają społecznie, pomagają biedniejszym od siebie,takim, których spotkało nieszczęście, choroba, czy wreszcie tym, co dostali od losu na starcie mniej szans. I znam wielu mieszkańców owych wsi i małych miasteczek, którzy mają wszystko w nosie, biorą zasiłki , bo im się nie chce, oddają się piciu na umór lub zaleganiu całymi dniami przed głupimi serialami”. Dalej czytamy: „I nikt mi nie będzie mówił, że to ich życie jest prawdziwe, a nie moje, nasze. Bo to jest dopiero chamstwo, to jest dopiero pogarda!”.

Czytając ten wpis, miałem wrażenie pewnego jednak oderwania od rzeczywistości. Niezrozumienia, czemu „zwykli ludzie” naszych elit nie lubią lub wręcz nimi gardzą. Przypomina mi to trochę oburzenie moje serdecznego kolegi, który w czasie dyskusji o sytuacji rodzimych przedsiębiorców nie mógł zrozumieć, czemu w Polsce panuje taka niechęć do ludzi z inicjatywą, dającym ludziom pracę, którzy do wszystkiego wbrew wszystkiemu doszli własnym wysiłkiem. Próbowałem mu wytłumaczyć, że trudno oczekiwać od pracowników najemnych, by kochali swoich pracodawców lub mieli do nich jakikolwiek szacunek, skoro doświadczenie większości z tych ludzi to niskie pensje, praca na śmieciówkach, nierespektowanie kodeksu pracy, poniżanie czy folwarczne stosunki między „panem” a „chłopem”. Dostałem odpowiedź, że przecież wiele pracodawców to uczciwi ludzi i nie można wrzucać ich do jednego worka ze zwykłymi cwaniakami. Pewnie ma mój kolega rację, ale takich jednak wielu z nas nigdy nie poznało, bo przyszło im mieć wątpliwą przyjemność z awangardą patologii młodego polskiego kapitalizmu.

Podobnie jest ze sporą częścią naszych elit. Przez lata te zainwestowały wiele wysiłku, by tłumaczyć Polakom, że niedogodności naszej transformacji to stan przejściowy. Trzeba przecierpieć i potem wszyscy będziemy żyć w kraju miodem i mlekiem płynącym. Ogromna część naszych elit firmowała wszelkie niegodziwości wobec milionów naszych współobywateli, uważając, że to może bolesne, ale konieczne. Pamiętam, jak swego czasu pewna pani redaktor oburzała się w jednej z audycji radiowych na to, że ktoś obraża się na umowy śmieciowe. „Przecież myśmy o nie walczyli!” - mówiła. Z wygodnych pozycji dobrze opłacanych dziennikarzy, robiących karierę w okresie burzy i naporu polskiej transformacji, można było skazywać wielu Polaków na prekarne życie, bo samemu się tego życia nie liznęło.

Oczywiście, temu wszystkiemu towarzyszyła narracja, że przecież nam nikt nigdy nic nie dał. Sami wyrywaliśmy życiu nasze kariery. Samiśmy pracowali po 14-16 godzin dziennie, więc wy też możecie. I w duchu Elizy Michalik: nie będziemy za bycie elitą przepraszać, bo wdrapaliśmy się do niej za cenę własnej krwawicy.

To oczywiście ładna, ale tylko bajka. Mit neoliberalizmu, który ma tłumaczyć ogromne nierówności społeczne – ci, którym się chce, mogą osiągnąć wszystko. Czy, parafrazując pewnego stachanowca polskiego kapitalizmu: trzeba było wstawać wcześniej, więcej się uczyć i więcej ryzykować, a nie czekać, aż pieniądze same do was przyjdą. A ludzie gnuśni są sami sobie winni swojemu życiu.

Jasne, element wysiłku w każdej karierze jest ważny. Jeśli nie urodziłeś się w rodzinie miliardera, droga na szczyt wymaga jednak pewnego zaangażowania. Ale to tylko część tej opowieści. Czasami nawet mimo szczerych chęci pewnych barier po prostu nie przeskoczysz. Choćbyś harował od rana do nocy. Wiele zależy bowiem do tego gdzie geograficznie i w jakiej rodzinie się urodziłeś. Większe szanse na karierę ma bowiem ktoś, kto przyszedł na ten padół łez w Warszawie, a inne ktoś, kto urodził się na dalekiej prowincji. Łatwiej będzie komuś, kogo rodzice zachęcali do nauki, inwestowali w edukację, zabierali do teatru, kina, podsuwali do czytania książki, niż komuś, kogo rodzice w ogóle się nim nie interesowali. Wielu mądralińskich z polskiego światka dziennikarskiego to ludzie, którzy robili kariery zaraz po przełomie, kiedy wystarczyło znaleźć się w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu, by stać się panem lub panią redaktor w dużej ogólnopolskiej gazecie. A to okoliczności, które też im wiele w życiu ułatwiły.

Choć trudno mi to zaakceptować, z samej racji bycia dziennikarzem, należę do elity. Praca daje mi stabilne zarobki, plasujące mnie gdzieś w niższej klasie średniej. Nie muszę martwić się tym, czy mam pieniądze, by utrzymać rodzinę, mieć gdzie mieszkać i co jeść. Jako facet pochodzący z rodziny robotniczej, mógłbym łatwo ulec pokusie, by uznać, że jestem tu, gdzie jestem, tylko dlatego, że „wcześniej wstawałem, więcej się uczyłem, i więcej ryzykowałem”. Mam jednak świadomość, że miałem w życiu kupę szczęścia.

Urodziłem się i wychowałem tuż pod Warszawą. Rodzice choć sami nie skończyli studiów, wiedzieli, że koniec końców muszę iść na jakąś uczelnię, by zdobyć wykształcenie i szanse na dostatnie życie. Od dziecka zachęcali mnie do nauki, nie żałowali swoich skromnych środków, by kupować mi potrzebne książki, słowniki, wysyłać na korepetycje z angielskiego. Ojciec, choć wiecznie zarobiony, zawsze znajdował czas, by nauczyć mnie ortografii czy pomóc mi rozwiązać jakieś zadanie z matematyki. Kiedy studiowałem, rodzice nie zmuszali mnie do dorabiania, bo miałem skupiać się na nauce. Na uczelni poznałem wielu ludzi, dzięki którym łatwiej było mi potem znaleźć fajną, nieźle płatną pracę. Jednym słowem miałem w życiu farta, któremu tylko nieco pomogłem, by znaleźć się miejscu, w którym jestem.

Tego niestety nie rozumie wiele moich koleżanek i kolegów z branży. Nie rozumie tego zresztą wielu, którzy są dziećmi awansu społecznego. Domagają się jednak dla siebie i swojego życia szacunku ze strony tych, którzy nimi „gardzą”. Na szacunek trzeba jednak zapracować. Elita intelektualna i finansowa ma wobec reszty społeczeństwa ogromny dług do spłacenia. Dług, który zaciągnęli rodząc się w takim a nie innym miejscu, w takich a nie innych rodzinach czy chodząc do tych, a nie innych (najczęściej publicznych) szkół.

Żyjąc w przekonaniu, że żadnego długu wobec nikogo nie masz, zwłaszcza moralizując przy tej okazji na temat domniemanego lenistwa i zawiści ludzi, którym w życiu nie wyszło, sam skazujesz się na ich niechęć. Wręcz ich pogardę. Ja ich rozumiem. Elita jako uprzywilejowana grupa społeczna też musi to sobie w końcu uświadomić. Nawet najbardziej płomienne manifesty – jak choćby ten napisany przez Elizę Michalik – nie zdobędą ci bowiem szacunku i zrozumienia. Bo życie elity to nie jest życie prawdziwe. Elita żyje w bajce. Rzeczywistość, w której funkcjonuje większość z nas jest koszmarem, o którym wybrańcy losy i domniemani self-made mani wiedzą niewiele lub nic. I nie chcą jej choć trochę zmienić.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki