Tomasz Walczak

i

Autor: Artur Hojny

Tomasz Walczak: Kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamień

2016-03-06 17:00

Prawicowa Polska ma dowód na szubrawstwo swoich przeciwników politycznych. Po tym, jak po wypadku samochodu wiozącego Andrzeja Dudę na forach internetowych KOD pojawiły wpisy zwolenników tego ruchu z życzeniami śmierci dla prezydenta i niewybrednymi żartami na temat incydentu, w rękach obozu władzy i okolic znalazły się ostateczne dowody na zdziczenie „obrońców III RP”. Jakkolwiek to wpisy godne potępienia, których nie można tolerować, to umówmy się – nie tylko KOD-owcy mają grzechy na sumieniu. I nie chodzi o to, by ich rozgrzeszać. Chodzi o to, że problem ma cała polska polityka, niezależnie od partyjnego szyldu.

Trzeba być skrajnym hipokrytą, żeby uważać, że monopol na agresję w internecie ma wyłącznie jedna strona sporu politycznego. Nie wymaga szczególnego wysiłku, żeby na forach internetowych zrzeszających sympatyków obozu rządzącego, we wpisach pod artykułami na różnorakich portalach, czy pisowskiej blogosferze znaleźć pełne jadu i nienawiści enuncjacje. Bulwersując się kpinami z Andrzeja Dudy, nie możemy zapominać, że od lat w internecie pojawiają się listy proskrypcyjne „zdrajców ojczyzny”, „sprzedawczyków” czy „złodziei” z PO, PSL czy SLD. Obraźliwe określenia polityków tych formacji są normą. Wezwania do rozliczenia ich, najlepiej przed plutonami egzekucyjnymi, nie są wcale takie rzadkie.

Czy jednak słyszeli Państwo polityków PiS czy przychylnych mu publicystów, którzy by się na to oburzali? Czy słyszeli Państwo potępiające tę agresję wypowiedzi? Śledzę polską politykę i media od lat, ale jakoś musiało mi to umknąć, bo wezwań do umiarkowania brak. Jeśli już, to pojawia się raczej zrozumienie dla frustracji, która przez „hejterów” przemawia. Często satysfakcja, że przeciwnikom się dostało od „narodu”. W końcu głos ludu jest głosem boga. KOD można nie lubić, ale trzeba oddać Mateuszowi Kijowskiemu, że przynajmniej do sprawy się odniósł i jednoznacznie od fali „hejtu” się odciął.

Reakcje na agresję słowną – czy to internecie, czy „w realu” - ze strony polityków i kreatorów opinii są jednak kluczowe. Milczenie bowiem oznacza przyzwolenie na dziką agresję i język nienawiści. Z kolei publiczne okazywanie z tego powodu zadowolenia, oznacza wzięcie odpowiedzialności za ewentualne ofiary w ludziach. Zdziczenie bowiem staje się w ten sposób elementem folkloru politycznego i narzędziem walki – nie na siłę argumentu, ale argument siły.

A słowo łatwo może stać się przecież ciałem – to, co wyprawia się w sieci, może wymknąć się spod kontroli i stać się ponurą rzeczywistością. Politycy i publicyści prawicowi boją się, że jeśli nie postawimy tamy agresji w internecie, to po biurach poselskich tej partii będą ganiać kolejni powodowani polityczną nienawiścią szaleńcy, których ofiarami staną się kolejni ludzie PiS. Obawy są, oczywiście, uzasadnione. Ale ofiarami szaleńców równie dobrze mogą stać się przedstawiciele partii, którym z PiS nie po drodze. Nienawiść i agresja jest bowiem silnie obecna po obu stronach. Dlatego tak ważne jest, aby potępiać każde ich przejawy – niezależnie czy ma ona odcień platformerski, kodowski czy pisowski. Nie można wychodzić z założenia, że kiedy biją nas, to zbrodnia, ale kiedy biją nasi, to sprawiedliwość dziejowa.