Tomasz Walczak: Krymski erzac

2014-03-18 16:40

Władimir Putin przywitał Krym jako nową część składową Federacji Rosyjskiej. Rozmach, z jakim zorganizowano tę uroczystość znacznie przewyższał to, co udało się Moskwie osiągnąć. Bogato zdobione kremlowskie wnętrza, owacje na stojąco i łzy wzruszenia były anturażem dla aneksji przynajmniej całej Ukrainy, a przecież chodzi jedynie o półwysep, który nawet nie ma dostępu do własnych zasobów wody pitnej.

Putin w swoim płomiennym i wielokrotnie przerywanym przez klakierów z Rady Federacji i Dumy Państwowej przemówieniu przedstawił całą ideologiczną więź Krymu z Rosją. To miejsce chrztu Rusi – mówił – miejsce narodzin Floty Czarnomorskiej, miejsce bohaterskich walk rosyjskiego żołnierza. Nie można odmówić racji Putinowi, jeśli chodzi o wskazanie źródła rosyjskich nacjonalistycznych mitów, które legły u podstaw aneksji tego regionu Ukrainy. Sam jednak zwrócił uwagę na coś znacznie ważniejszego – Kijów.

 

To miasto, które dało nazwę Rusi Kijowskiej, czyli matecznikowi państwowości rosyjskiej i ukraińskiej. Jak sam przyznał prezydent Rosji, Kijów to matka wszystkich rosyjskich miast. Ukraińska stolica to historia rosyjskiej kultury, znacznie głębiej zakorzeniona w świadomości poddanych Władimira Władimirowicza. Głębiej, bo i dłużej jest w niej obecna. Podczas gdy Krym stał się częścią Rosji dopiero w 1783 roku i do tej pory więcej miał wspólnego z kulturą grecką i muzułmańską, to wpływ Kijowa już od X w. emanował na ziemie Rusi. I to historyczne miasto – na to wygląda – na lata wypadło jednak ze strefy wpływów Rosji.

 

Jeśli deklaracje Zachodu wobec Ukrainy są poważne, to Kremlowi długo nie uda się zjednoczyć Kijowa z rosyjską macierzą, choć jeszcze w grudniu wydawało się, że wejście Ukrainy do rosyjskiego projektu politycznego, jakim jest Unia Celna jest przesądzone. Ten nowy byt miał być namiastką wskrzeszonego imperium, sięgającego dalej niż granice obecnej Rosji. Ukraińska rewolucja zepsuła te plany i jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Moskwa była w stanie zająć jedynie Krym i odłączyć go od Ukrainy. Ten – umówmy się – terytorialny ochłap, którego przyjęcie ubrano w wielkomocarstwową uroczystość, to tylko erzac dla większego wielkoruskiego sukcesu, którego brak. Im głośniej Putin cieszy się z przyłączenia Krymu, tym bardziej ewidentna staje się jego porażka w ważniejszych częściach państwa, które, jego zdaniem, jest kaprysem historii. Nawet jeśli zagrał na nosie Zachodowi bezlitośnie zagarniając część innego państwa, nadal będzie to kaprys, któremu długo nie uda się Putinowi zaradzić.