Tomasz Walczak: Koniec kryzysu. Co dalej?

2014-05-07 16:30

Kryzys się skończył – ogłosił we wtorek duński minister finansów i szef eurogrupy Jeroen Dijsselbloem . Teoretycznie powinniśmy odetchnąć z ulgą. Jest jedno ale, albo nawet dwa. Po pierwsze, o jego końcu mówiono już kilka razy, a on trwał dalej. Po drugie nawet jeśli tym razem to prawda, to w życiu zwykłych ludzi optymizm  Dijsselbloema niewiele zmienia.

Kiedy w 2008 roku kryzys wybuchał, nie tylko zaczęły się masowe zwolnienia, obniżki pensji, ale przeorał także stosunki pracy w całej Europie. Nawet w Polsce, którą teoretycznie kryzys ominął, wzrosło bezrobocie, a triumfy zaczęła święcić deregulacja rynku pracy, objawiająca się głównie ekspansją umów śmieciowych. Coś, co w założeniu miało być formą wsparcia dla studentów, stało się nagle dominującą formą zatrudnienia, głównie osób młodych, ale nie tylko. Dziś już 1,4 mln aktywnych zawodowo świadczy nie pracę, ale usługi cywilno-prawne, co skutkuje tym, że osoby na nich pracujące nie są objęte zapisami kodeksu pracy, odprowadzane są  za nich minimalne składki emerytalne, albo nie są odprowadzane w ogóle. To samo dotyczy ubezpieczenia zdrowotnego – nie każdy jest nim objęty, bo pracodawcy coraz częściej rezygnują z odprowadzania go za pracowników, a nie wszystkich stać na samodzielne wpłaty prawie 400 zł do NFZ miesięcznie. Także w Polsce na pracownikach wymuszano zgodę na obniżki pensji w zamian za gwarancję utrzymania miejsca pracy.

Efekt tego jest taki, że po sześciu latach kryzysu sytuacja zdecydowanej większości polskich pracowników jest gorsza niż przed jego wybuchem – zarówno pod względem zarobków oraz zabezpieczenia socjalnego. Wiadomo, tak wygląda krajobraz po każdym kryzysie. Ale skoro ważna postać w Unii Europejskiej twierdzi, że ten mamy za sobą, to logiczne wydawałoby się, że pracownik może pójść teraz do swojego szefa i powiedzieć, że chce podwyżki i umowy o pracę, bo skończyły się gospodarcze perturbacje. Czemu to jednak nie takie proste?

Z jednej strony jest ważny czynnik obiektywny – zanim to, co widać w tabelkach ekonomistów, odczuje cała gospodarka, mija sporo czasu. Deklaracje polityków nie mają natychmiastowej mocy sprawczej. Jest też coś jeszcze – coś, co znana kanadyjska krytyczka współczesnego kapitalizmu Naomi Klein nazwała doktryną szoku – ultraliberalizm wykorzystuje wszelkie kryzysy ekonomiczne, polityczne oraz wojny do ekspansji zasad przez siebie wyznawanych i kiedy już raz się zadomowi, trudno jest cofnąć wprowadzone przez niego zmiany. Mówiąc prościej, jeśli dano szansę pracodawcom, żeby z pracowników zrobili siłę najemną – źle opłacaną i wyzbytą z wszelkich praw pracowniczych, gwarantujących minimalną stabilizację – trudno będzie przywrócić porządek sprzed kryzysu. Trochę jak w powiedzeniu: daj palec, a wezmą całą rękę. Wzięli i nie oddadzą. Przynajmniej nie po dobroci.

Jedyną siłą, która ma w tej materii moc sprawczą to świat polityki, ale ten przy każdej kolejnej ekspansji ultraliberalizmu jest coraz słabszy i oddaje swoje prerogatywy tzw. niewidzialnej ręce rynku. Ta jest nastawiona na maksymalizację zysków, którą najlepiej osiągnąć poprzez ograniczenie kosztów pracy. Jeżeli te miałyby obniżyć zyski – a obniżą – zrobi wszystko, żeby do tego nie doszło. A więc diagnoza  Dijsselbloema nic nie zmieni w sytuacji pracowników, którzy już na lata zostaną żywą skamieliną – pamiątką po kryzysie, o którym wielki biznes szybko zapomni.