Macierewicz i jego kompani zarzucają osobom wcześniej badającym katastrofę pomijanie kluczowych dowodów, manipulacje i wręcz ukręcanie sprawie głowy. Dowodów na to nadal jednak nie mają. Jedyne na co mogą wskazać, to bałagan, który towarzyszył śledztwu. Ale o tym wiemy nie od dzisiaj i wiemy, że ten bałagan nie wpłynął na ustalenie tego, co się w czasie katastrofy działo. Niemniej daje to oczywiście paliwo do snucia różnych fantastycznych teorii i dostarcza pracy podkomisji Macierewicza. Podkomisji, w której nie brakuje osób już wcześniej zajmujących się Smoleńskiem u boku szefa MON. Już dawno ustalili, że był zamach, więc po co teraz cały ten cyrk i rozpoczynanie wszystkiego od nowa?
Jak mówią w branży rozrywkowej: show must go on. Macierewicz najwyraźniej chce gonić króliczka, ale wcale nie zamierza go złapać. Gdyby bowiem to zrobił, okazałoby się, że cała misterna konstrukcja, którą w ostatnich latach zbudował wokół Smoleńska, załamałaby, wobec braku "porażających dowodów".
A tak zbudują sobie model tupolewa, zrobią crash testy, ekshumują ciała ofiar, będą je w nieskończoność badać, będą odcyfrowywać kolejne zapisy z kokpitu prezydenckiego samolotu i wieży w Smoleńsku, a już zapowiadają, że trochę to potrwa. Nadal nie mają dostępu do wraku - kluczowego dowodu, jak twierdzą - i raczej dostępu do niego nie uzyskają. I tak będą badać sprawę do momentu, kiedy PiS straci władzę i podkomisja przy MON zostanie rozwiązana. Wtedy będzie można powiedzieć, że kolejny spisek doprowadził do tuszowania prawdy i ukrywania jej przed opinią publiczną. W interesie PiS, a zwłaszcza Antoniego Macierewicza jest to, by podsycać wątpliwości, a nie je rozwiewać. W końcu, parafrazując słowa klasyka, mit smoleński trwa i trwa mać.