Znamy już wyniki pierwszej tury wyborów prezydenckich, ale ekscytować się nie za bardzo jest czym. Te wybory, mimo całego szumu, który im towarzyszy, tak naprawdę niewiele znaczą dla funkcjonowania państwa. A kandydaci zrobili wszystko, żeby znaczyły jeszcze mniej. Nie mówię już nawet o poziomie debaty prezydenckiej, który zaproponowali, bo tak naprawdę taka debata się w kampanii nie odbyła. Chodzi natomiast o to, że żaden z kandydatów nie dał się poznać jako charyzmatyczny przywódca, który daje ludziom nadzieję. A polityka w państwie demokratycznym jest właśnie nadzieją. Nadzieją, że coś się może zmienić, że los ludzi nie jest przesądzony, że polityk ma chociaż mglistą wizję tego, jak państwo idealne powinno wyglądać.
Jedenastu kandydatów, którzy stanęli w tym roku w szranki w walce o Pałac Prezydencki, krążyło gdzieś wokół spraw mniej lub bardziej nieistotnych. W kwestiach fundamentalnych byli zadziwiająco zgodni. Mówiąc o kwestiach fundamentalnych, mam na myśli kwestie ekonomiczne. In vitro, suwerenność czy odpartyjnienie życia publicznego brzmią nieźle, ale te hasła nie zapewnią Polakom dobrobytu, który dla wielu nadal jest czymś nieosiągalnym. Wszyscy kandydaci w zasadzie zgadzali się, że to, co jest, czyli państwo wycofujące się ze sfer, które tradycyjnie mu przynależą - edukacja, służba zdrowia, regulacja rynku pracy i życia gospodarczego - jest dobre, ale trzeba to pogłębiać. Ten liberalizm nie jest bowiem problemem. Problemem jest jego brak. Dla jednych kandydatów większym, dla drugich mniejszym. Podczas gdy cały świat zaczyna dostrzegać rolę państwa w stabilizacji gospodarki, budowie dobrobytu, nasi politycy nadal tkwią przy ideach, które od kilku lat uważane są za skompromitowane.
Żaden z kandydatów nie mówił, jak chce kształtować debatę polityczną (bo w zasadzie niewiele więcej może), by Polska przestała być rezerwuarem taniej siły roboczej na umowach śmieciowych, a stała się krajem, gdzie tworzy się dobrze płatne i stabilne miejsca pracy. Powoli dochodzimy do momentu, w którym przyjęty 25 lat temu model gospodarczy zaczyna wyczerpywać swoją zdolność do poprawy sytuacji materialnej Polaków. Niedługo Polska, zamiast się rozwijać, może stanąć w miejscu. W pościgu za bogatym Zachodem w najlepszym razie dostaniemy zadyszki, a w najlepszym czeka nas zawał.
W tych wyborach nikt się tym nie przejmował, co źle wróży kolejnemu, dużo ważniejszemu starciu politycznemu, czyli jesiennej walce o parlament. Możemy (i w najbliższych miesiącach zapewne będziemy) wiele dyskutować na temat tego, czy III RP jest najlepszym z możliwych światów, czy odwrotnie, bo morduje ducha narodowego i wyplenia chrześcijaństwo. Nie zmieni to faktu, że niezależnie od tego, kto przejmie wtedy władzę, czekają nas koleje zmarnowane lata, tak jak zmarnowaliśmy ostatnie miesiące, śledząc kampanię prezydencką.
Zobacz też: Wyniki wyborów prezydenckich 2015: DUDA 34,8 proc. KOMOROWSKI 32,2 proc. KUKIZ 20,3 proc.