Prawdą jest, że domyka się proces przejmowania przez PiS wymiaru sprawiedliwości, a wraz z nim zacierania granicy między władzą wykonawczą (rządem) a sądowniczą – granicy dla demokracji fundamentalnej. Formalnie można więc powiedzieć, że demokracji w klasycznym ujęciu znoszących się i wzajemnie kontrolujących władz już nie ma. W praktyce wygląda to trochę bardziej skomplikowanie. PiS wyłącza hamulce, które go ograniczały, ale to jeszcze nie oznacza rządów autorytarnych. Pytanie, czy z zyskanej swobody politycznego kierowania wymiarem sprawiedliwości będzie chciał ochoczo korzystać, by eliminować z gry przeciwników politycznych i uprzykrzać życie obywatelom, którym władza PiS się nie podoba?
Odpowiedź będzie raczej niepopularna – PiS niekoniecznie będzie chciał to robić. Jemu, wszystko na to wskazuje, chodziło przede wszystkim o pokazową rozprawę z „sędziowską kastą”, która była „ostatnią ostoją postkomunizmu”. Oczywiście istnieje pokusa, że skoro wszystko jest w naszych rękach, będziemy narzucać reguły gry. Osobiście, bardziej niż autorytarnych zapędów PiS boję się nadgorliwych partyjnych nominatów tej partii, którymi wypełnia się wymiar sprawiedliwości. Jak to bowiem zwykle bywa, awansowani i uzależnieni od bycia PiS u władzy ludzie będą chcieli się wykazać, by chronić swoje interesy i pozycję zawodową podarowaną im przez ekipę Kaczyńskiego. Tak odczytuję np. bulwersującą sprawę ścigania ludzi wypisujących na biurach poselskich polityków PiS „PZPR” – nie za wandalizm, ale propagowanie ustroju totalitarnego. Tak też interpretuję decyzję byłego komendanta stołecznej policji, by protestujących w zeszłym roku pod Pałacem Prezydenckim ludzi inwigilowali całą dobę policyjni tajniacy od ścigania najgroźniejszych bandziorów. Prawdziwe niebezpieczeństwo polega więc nie na tym, że to PiS powędruje w stronę antydemokratycznych pozycji, ale aparat państwa, który w wyniku swojej rewolucji kadrowej tworzą rządzący.