Wielu mogło tego nie zauważyć, ale Rosja nie jest już największym producentem gazu ziemnego na świecie. Stały się nim Stany Zjednoczone, które w ostatnich latach przeżyły prawdziwą rewolucję energetyczną, kiedy okazało się, że istnieje opłacalny sposób wydobycia gazu łupkowego.
Jeszcze pod koniec drugiej kadencji George'a W. Busha Waszyngton zastanawiał się nad tym, czy nie zacząć sprowadzać gazu z Rosji. Okazało się jednak, że nie ma już takiej potrzeby. Wraz ze wzrastającą eksploatacją amerykańskich złóż łupków Stany Zjednoczone zrezygnowały nawet z importu skroplonego gazu z krajów OPEC. Już wtedy sprawiło to, że ceny na LPG spadły, co było pierwszym efektem rewolucji w Ameryce.
Sprawa amerykańskich łupków oprócz wymiaru czysto gospodarczego szybko w kręgach waszyngtońskich zyskała wymiar polityczny. W 2011 roku Hilary Clinton, która wtedy pełniła funkcję sekretarza stanu, powołała w podległej jej instytucji Biuro Surowców Energetycznych, które miało za zadanie uczynić z amerykańskich łupków nie tylko źródło tańszej energii dla Stanów Zjednoczonych, ale także jako narzędzie dyplomacji
Problemem dla ofensywy administracji prezydenckiej stał się jednak wprowadzony w latach 70. w wyniku dramatycznych następstw kryzysu naftowego zakaz eksportu amerykańskich surowców energetycznych. Od trzech lat nie udało się nie tylko znieść, ale nawet poluźnić tego zakazu.
Na drodze stanęli z jednej strony przemysłowi konsumenci gazu, którzy obawiają się, że jego eksport sprawi, iż wzrosną ceny na rynku amerykańskim. Z drugiej zaś ekolodzy, walczący z łupkami, których ekploatacja już dziś ma prowadzić do nieodwracalnego zniszczenia środowiska naturalnego w Stanach Zjednoczonych. Eksport surowca miałby dodatkowo pogorszyć sytuację.
Jak jednak donoszą w ostatnich dniach amerykańskie media, Obama może wykorzystać starcie Zachodu z Rosją o Ukrainę i zbyć argumenty przeciwników eksportu podniesieniem kwestii strategicznych. Wiadomo, że zgoda na sprzedaż gazu na światowych rynkach zupełnie przeorałaby geoekonomiczny i geopolityczny krajobraz i podważyła rolę dotychczasowych gigantów gazowych.
Szczególnie ta uwaga dotyczy Rosji, która dziś zaspokoja 30 proc. zapotrzebowania na gaz całej Unii Europejskiej. Niby to niedużo, ale jeśli przyjrzeć się sprawie bliżej to są w Unii państwa takie jak Rumunia, Bułgaria czy kraje bałtyckie, które niemal w 100 proc. uzależnione są od rosyjskich dostaw. Według doniesień amerykańskich dziennikarzy to do tych krajów, a także Ukrainy, ma zostać w pierwszej kolejności skierowany eksport łupków ze Stanów Zjednoczonych.
Tego wszystkiego badzo boi się Putin. Europa jest bowiem największym rynkiem zbytu dla rosyjskiego surowca. Wejście do gry Amerykanów oznacza nie tylko niewyobrażalne straty finansowe – dziś to Rosja dyktuje ceny, szczególnie w naszej części Europy – ale także polityczne. Odkąd Wiktor Czernomyrdin przekształcił radzieckie Ministerstwo Przemysłu Gazowego w słynny Gazprom, gaz zaczął odgrywać znaczącą rolę w rosyjskiej polityce zagranicznej, stając się jej kluczowym elementem po dojściu Władimira Putina do władzy 14 lat temu, które zbiegło się w czasie ze wzrostem cen surowca na świecie.
Jak groźna to broń przekonała się w szczególności Ukraina, której Rosja dwa razy odcinała gaz w 2006 i 2009 roku. Na wojnach gazowych Moskwy z Kijowem traciła też Europa, do której nie docierał zakontraktowany gaz, płynący w znacznej mierze przez gazociągi ukraińskie. Wtedy jednak Ameryka nie straszyła swoimi łupkami. Dziś Putin wie, że inwazją na Krym wyraźnie uruchomił światową rewolucję gazową, której awangardą będą Stany Zjednoczone. Dlatego broni gazowej na razie używa ostrożnie. Nawet zapowiedzi wzrostu cen dla Ukrainy brzmią dość nieśmiało.
Jeszcze kilka lat temu, nikt w Moskwie nie wahałby się zakręcić kurka dla Kijowa, nawet jeśli oznaczałoby to wściekłość odbiorców w innych krajach. Dziś gra ostrożniej, bo wie, że kolejna wojna gazowa, którą wywoła, będzie jego ostatnią. W całym tym przygnębiającym zamieszaniu wokół Ukrainy to jedna z niewielu pocieszających rzeczy. Być może Putin zajmie Krym, ale będzie to marna pociecha. Cena – polityczna i ekonomiczna – którą za to zapłaci, będzie znacząco większa niż korzyści z jego aneksji.