Szalejące koncepcje neoliberalne towarzyszą III RP od zarania jej dziejów. To według recept uczniów Miltona Friedmana przeprowadzano u nas transformację ustrojową, która do dziś odbija się nam czkawką. Jak przystało na neofitów, polscy ekonomiści, którzy się za nią wzięli, doktrynę neoliberalną wprowadzali w wersji maksimum, czym nawet zaimponowali ekspertom Międzynarodowego Funduszu Walutowego, którym nie śniło się, że radykalne pomysły teoretyków ktoś kiedyś będzie chciał w pełni wcielić w życie. U nas chętni się znaleźli, a koszty społeczne tego eksperymentu większość z Polaków odczuła na własnej skórze.
Wielki skok w kapitalizm skończył się ogromnym bezrobociem, dramatycznym spadkiem zarobków i ucieczką kapitału zagranicę. Sprzedawane za bezcen przedsiębiorstwa bardziej opłacało się zamknąć i sprzedać obecny w nich sprzęt niż restrukturyzować i przygotowywać do wymogów nowoczesnej gospodarki. Wielkie masy ludzkie wpędzono w biedę, zostawiono na łasce i niełasce niewidzialnej ręki rynku, każąc odnaleźć w sobie pokłady przedsiębiorczości i zamiast siedzieć w fabrykach, zakładać firmy.
Logika liberalnej gospodarki sprawiła, że państwo niemal zupełnie wycofało się ze wsparcia swoich obywateli, likwidując szeroki parasol ochrony socjalnej. Zwalniani ludzie znaleźli się w trwałym bezrobociu i wielu z nich tkwi w nim do dziś. A ponieważ bieda i wykluczenie w sytuacji absencji państwa jest dziedziczne, dotknięte zostało nim kolejne pokolenie, które straciło szanse na awans społeczny.
Warto to wszystko przypomnieć, kiedy ktoś, tak jak Gowin, uważa, że liberalizm trzeba dopiero w Polsce wprowadzać i największym naszym problemem jest sytuacja przedsiębiorców, którzy funkcjonują w warunkach braku swobody gospodarczej. Nie dość, że to bardzo niejednorodna grupa, to jeszcze nie jest nawet znaczącą w liczbach bezwzględnych mniejszością. Problemami ludzi, którzy na co dzień tyrają za grosze, żyjąc na łasce i nie łasce nieliczących się z dobrem pracowników biznesmenów, nikt się nie interesuje, bo wbrew temu, co mówi Jarosław Gowin, socjalizm Tuska, Kaczyńskiego czy Millera jest patykiem na wodzie pisany.
Tusk, choć deklaruje się „trochę socjalistą”, nie potrafi wyzwolić się spod wpływu epigona Friedmana, Jana Krzysztofa Bieleckiego. Kaczyński, choć znów, jak w 2005 roku, opowiada o świecie w kategoriach socjalnych, nie będzie miał kim socjalizmu budować, bo gros najważniejszych pisowców odpowiedzialnych w partii za gospodarkę, to liberałowie. To oni zresztą prowadzili sprawy gospodarcze za rządów PiS i wbrew temu, co zapowiadali w 2005 roku, nie budowali Polski solidarnej, ale Polskę liberalną. No i jeszcze Leszek Miller – ten arcypragmatyk, który z lewicą ma tyle wspólnego, że przejął schedę po późnej PZPR, w której wartości lewicowe sprowadzały się do kariery i rozdzielania stanowisk między kolegów z nomenklatury. Wystarczy przypomnieć, że jako lewicowy premier wprowadził ulgi dla przedsiębiorców, a jego partyjna koleżanka Barbara Blida umyśliła sobie eksmisje na bruk.
Z takimi to socjalistami próbuje walczyć Gowin, wprowadzając na polityczny rynek swoją nową formację. Wśród ludzi, którzy realizują liberalne postulaty deregulacji rynku pracy, okrajania kolejnych praw pracowniczych w imię rozwoju gospodarczego i złudnego szczęścia, Gowin próbuje znaleźć sobie miejsce. Tylko czy potrzebny jest nam kolejny liberał wśród morza liberałów i kolejny prawicowiec wśród oceanu prawicy na polskiej scenie politycznej? Po co mnożyć byty ponad konieczność? Tym bardziej, że nie znam krajów o neoliberalnym modelu gospodarczym, w których ludzie czuli by się powszechnie szczęśliwi. Znam za to wiele państw, które przyjęły zdrowe socjaldemokratyczne zasady funkcjonowania państwa i ich społeczeństwa uważają się za bardziej niż zadowolone.