Miał być drugim Kuroniem, ostatnią nadzieją liberałów i biczem bożym na rządy PiS - dziś po niecałych dwóch latach burzliwej kariery publicznej odchodzi w niesławie z łatką awanturnika, alimenciarza i zwykłego cwaniaka, który - jak wiele na to wskazuje - z KOD uczynił swój fundusz emerytalny. To scenariusz, który nie śnił się jego zwolennikom w najczarniejszych koszmarach, a którego jego najbardziej zaciekli przeciwnicy nie mogli sobie nawet wymarzyć.
Jednak, nawet gdyby Kijowski nie popełnił widowiskowego harakiri, i tak skazany był na porażkę. Pomijam już jego ego jak stąd do Suwałk (pokora w polityce to jednak pożądana cnota). Sam pomysł na KOD jako reaktywację nieboszczki Unii Wolności musiał się skończyć katastrofą. Wielkomiejskie, zadufane w sobie, bezkrytyczne wobec III RP, pogardzające prowincją, zakochane w Balcerowiczu i jego darwinizmie społecznym towarzystwo od początku było skazane na szybkie wypalenie. Z takim "etosem" KOD nie był w stanie pociągnąć za sobą szerokich mas społecznych. Tym bardziej że bardzo wąsko traktował obronę demokracji i konstytucji, pomijając choćby cały pakiet prospołeczny, który jest w niej zapisany, a samo swoje trwanie w przestrzeni publicznej sprowadzał do tępego antypisizmu. Na takiej platformie nie da się zbudować niczego trwałego. Zwłaszcza w ramach widmowego ruchu społecznego, który ze swej natury szybko wyczerpuje swój potencjał mobilizacyjny. Czy to się komuś podoba, czy nie, poza partiami politycznymi nie ma zbawienia.
I jeszcze jedna refleksja natury ogólnej - ani obóz liberalny, ani prawica nie są w stanie wykrzesać z siebie liderów, którzy stworzyliby jakąś nową jakość w polskiej polityce. Jedyne, co mają nam do zaproponowania, to albo kolejnych Kijowskich, albo Misiewiczów. A na takim ugorze poza chwastami nic nie urośnie.
Zobacz: KOD ma nowego szefa! Kijowski zrezygnował przez faktury?