Oczywiście, wyraźnie brzydzą się oni przemocy i dyskusja za pomocą argumentu siły, a nie siły argumentu wydaje się nieco poniżej ich godności. Jednak po tym rytualnym zastrzeżeniu górę bierze radość, że Grzegorz Miecugow dostał prawdą między oczy. Bo czyż nie zasłużył sobie pan redaktor na gniew społeczeństwa? Czyż nie wie, że ludzie już dawno się obudzili i przejrzeli na wylot kłamstwa, które on i jego ideowi pobratymcy szyją grubymi nićmi? I czyż w końcu to nie nihilizm samego Przystanku Woodstock i słynne „Róbta, co chceta” nie zbiera w ten przewrotny sposób swego ponurego żniwa?
Takie stawianie sprawy przypomina mi trochę linię obrony gwałciciela i tych, którzy czują zrozumienie dla jego chuci. Otóż napastował on kobietę, bo ta prowokowała go zbyt krótką spódnicą i zbyt głębokim dekoltem. Miecugowa, jak zgwałconej kobiety, trochę szkoda, ale przecież sam się prosił. Bo po co w TVN pracuje? Po co Polaków wynaradawia? Po co ten zgniły europejski liberalizm propaguje?
Jest coś niezwykle żenującego i niepokojącego w tym, że w swojej niepokorności niektórzy wyzwoleni z okowów mainstreamu prawicowi dziennikarze gotowi są w imię ideologicznych sympatii oswajać swoich czytelników z przemocą w przestrzeni publicznej. Oczywiście, tylko tą wymierzoną we wrogów prawicy. W końcu niedawno pewien publicysta (niech jego imię przepadnie w niepamięci) znów wypowiedział lewactwu wojnę na śmierć i życie, więc mały Blitzkrieg w stosunku do Miecugowa i tego wszystkiego, co reprezentuje, jest usprawiedliwioną formą walki. Bo albo my, albo oni. Ale nie daj Boże, żeby nas z pięściami ścigali. Bo przecież będzie to zwalczanie partyzantów wolnego słowa, podobne do walki KBW i NKWD z AK. Bo gwałcić to my, ale nie nas.