Weźmy na przykład kończące się właśnie wybory wewnętrzne w PO, które potwierdzają, że nic tak dobrze nie wychodzi politykom, jak zajmowanie się sobą. Już nawet nie chodzi o słowa premiera, które zyskały miano jego hasła wyborczego, o wycinaniu "pisiorów" z MSW, choć te są bardzo znamienne. Wybory pokazały przede wszystkim to, że politycy nie brylują w wizjach rządzenia, ale w intrygach i podkopywaniu pozycji swoich rywali. Jeśli coś PO w oczach społeczeństwa miała na nich zyskać, to srogo się partyjni macherzy pomylili. Pozostanie bowiem nie wrażenie demokratycznej procedury, ale brutalnej walki personalnej. Walki, która toczy się o wpływy w partii i możliwość obsadzania swoich ludzi na intratnych posadach.
Bo jak inaczej patrzeć np. na ludzi z gabinetów politycznych ministrów stworzonych na obraz i podobieństwo tychże ministrów? Że to ludzie, którzy są tam po to, aby pomagać ministrowi w kreowaniu polityki resortu i kontaktach z kadrą urzędniczą? Dobre sobie. To raczej kluby politycznej samopomocy, które oprócz miłego towarzystwa dają niezłe pieniądze. O tym piszemy dziś na str. 2. Opłaca się więc być w dobrej komitywie z Bartoszem Arłukowiczem, w którego gabinecie politycznym zarabia się średnio prawie 9 tys. zł. Równie dobrze grzać się w odbitym świetle szefa MON Tomasza Siemoniaka, u którego zarabia się średnio ok. 8 tys. Kto by tak nie chciał? Zwłaszcza że o pracę trudno, a jak już jest, to zarobki często ocierają się o płacę minimalną. Nie ma to jak być politykiem (albo jego protegowanym). I nieważne, czy jest z PO, czy z SLD, czy nawet z żyjącego podobno ideami PiS. Kto rządzi, ten już społeczeństwem niewiele się przejmuje. A PO robi tu tylko za modelowy przykład.