Przede wszystkim to państwo powinno zadbać o odpowiednią liczbę żłobków i przedszkoli publicznych, w których wszyscy chętni znajdą miejsca dla swoich pociech. Angażowanie w to prywatnych placówek to nie tylko outsourcingowanie obowiązków państwa i dotowanie prywatnych biznesów, ale też szkoła podziałów klasowych, którą fundujemy dzieciom od najmłodszych lat.
Sam pamiętam, jak kilka lat temu byliśmy z żoną zmuszeni wysłać córkę do prywatnego przedszkola. Razem z nią do grupy chodziły dzieci, za miejsca których płaciło miasto. Ze zdziwieniem przyjąłem, że dzieciaki z jednej grupy mają dwa programy nauczania. Ten lepszy dla płacących czesne i ten gorszy dla przedszkolaków z „miejskiej puli”. Kiedy bowiem córka z koleżankami i kolegami z „prywatnego rozdania” korzystała z wielu dodatkowych zajęć opłaconych przez czesne, „miejskie” dzieciaki spędzały czas w osobnej sali „życiowych looserów”. Mogę sobie tylko wyobrazić, jak się czuły, kiedy ci „lepsi” szli na te superzajęcia, o których potem godzinami z pasją opowiadali, a które dla tych „gorszych” były niedostępne. Jak bowiem trzylatkowi wytłumaczyć, że ktoś, kto wygląda tak samo jak on czy ona, dużo ciekawiej spędza czas w przedszkolu.
Edukacja przedszkolna i szkolna powinny być egalitarne. Nie mogą różnicować ze względu na stan konta rodziców. Inaczej w dzieciach już od najmłodszych lat rodzi się poczucie niższości, co ma fatalny wpływ na ich psychikę w dalszym życiu. Jest też utrwalaczem podziałów klasowych – dzieci z tzw. „lepszych domów” nie tylko już na starcie mają lepsze perspektywy, ale uczą się też życia bez kontaktu z ludźmi z innych środowisk. Nie ma się potem co dziwić, że jako społeczeństwo przestajemy się nawzajem rozumieć i nie odczuwamy wobec siebie jakiejkolwiek solidarności czy odpowiedzialności.
Oczywiście rozumiem, że dziś trzeba łatać system takimi prowizorkami jak te w Warszawie. Wiem też, że bywają one najtrwalsze. Ale powinniśmy rozumieć, że edukacja ma nas socjalizować, a nie zamykać w gettach.