W Wadowicach – mieście, po którego bruku wiadomo, kto stąpał – także odbędzie się referendum w sprawie odwołania prezydenta, a w zasadzie pani prezydent. Ponieważ jest z PiS, śpiewka tamtejszych działaczy partii Jarosława Kaczyńskiego jakby inna, ale dziwnie znajoma. Tam się zniechęca do udziału i, co ciekawe, używa się dokładnie takich samych argumentów, jakie w Warszawie można usłyszeć z ust polityków PO. „To referendum to polityczna hucpa. (…) Wybory są za rok. Po co więc odwoływać władze? To po co w ogóle je powoływać? Referenda powinny być organizowane w konkretnych kwestiach” - grzmi szef wadowickiej rady miejskiej Zdzisław Szczurek. Z PiS.
Schizofrenia? Też, ale chyba bardziej instrumentalne podejście do demokracji. Coś w rodzaju traktowania jej jak kurtyzany, z której usług korzysta się jedynie w razie potrzeby. Politycy odwołują się w swojej retoryce do demokracji jedynie, gdy jest im to na rękę. Kiedy w grę wchodzi walka z politycznym adwersarzem, dobrze wywiesić ją na sztandary. Gdy jednak przychodzi bronić swoich pozycji, dyskretnie się ten sztandar zwija i podnosi hasła politycznego rozsądku. Robi to i PiS, i PO.
Platformersi też zresztą nie grzeszą konsekwencją. W Słupsku na przykład chcą, żeby mieszkańcy 27 października tłumnie wzięli udział w referendum nad odwołaniem tamtejszego prezydenta. Tym razem z SLD. To, co w Warszawie jest polityczną awanturą, na Pomorzu jest obywatelskim obowiązkiem i walką o ratowanie miasta z rąk rozrzutnego i chciwego włodarza. I nawet nie przeszkadza im, że za rok i tak są wybory samorządowe, bo przecież tyle czasu Słupsk nie ma. Nic tylko partyjne rozdwojenie jaźni w czystej postaci. Może starą sprawdzoną metodą, lobotomia by pomogła, bo innego lekarstwa na tę przypadłość nie widzę.