Każda ze stron sporu kolejne protesty z łatwością wpisuje w swoją narrację. Rządzący PiS kolejnym grupom społecznym – czy są to rodzice osób niepełnosprawnych, lekarze rezydenci czy nauczyciele – domagającym się poprawy swojej sytuacji życiowej przylepia łatkę podżegaczy i puczystów wysługujących się „totalnej opozycji”, którym nie zależy na dobru tych, w imieniu których występują, ale na powrocie do władzy „ich przyjaciół” z PO.
Partia Grzegorza Schetyny z kolei za każdy razem protesty uważa za oręż w walce z PiS, próbując postulaty zbuntowanych grup wpisać w szerszy kontekst niegodziwości ludzi Kaczyńskiego i nawołując do odsunięcia ich od władzy dla dobra demokracji, gospodarki i zdrowia psychicznego społeczeństwa.
Dzięki połączonym wysiłkom jednych i drugich, protestujący wpadają w pułapkę POPiS-u – chcąc nie chcąc, stają się aktorami odgrywającymi z góry rozpisane role w teatrze Kaczyńskiego i Schetyny, wywołując przewidywalne reakcje elektoratów ich partii. Ci, którzy stoją murem za PiS, projektują na protestujących wszystkie wady i grzechy przypisywane PO – komunizm, zaprzaństwo, antypolskość. Zwolennicy PO, choć na co dzień w swojej masie brzydzą się socjalem i protestami, popierają strajki, bo uderzają w PiS.
Wszystko to sprawia, że ludzkie problemy i dramaty, które za protestami stoją, nikną z oczu, a ich postulaty rozbijają się o okopy PiS i PO i dlatego tak łatwo je dezawuować i ośmieszać, choć przecież same w sobie idą w poprzek podziałów politycznych. Ale skuteczność protestów poprzez uwikłanie w świętą wojnę polskiej polityki staje się, niestety, żadna. I prędko się to raczej nie zmieni.