Wątpliwość uzasadniona, bo przecież nie jest szczególnym odkryciem fakt, że polityk i obywatel to całkowicie niedobrana para. Dwa archipelagi, oddzielone od siebie burzliwym morzem. Żadnego sprzężenia zwrotnego. Szczególnie ze strony polityka wobec obywatela. Wkraczając w świat sejmowych i ministerialnych korytarzy, człowiek szybko traci kontakt z realnym światem. Jeździ swoimi wypasionymi furami i już nie wie, co to tłok w pociągu czy autobusie. Zakupy robi w luksusowych butikach i zapomina, czym jest bazar i liczenie każdego grosza. Ma pewną państwową posadkę i nie wie, czym pachnie bezrobocie lub praca za płacę minimalną i na umowę śmieciową, czyli taką bez żadnych praw pracowniczych.
Marzy mi się czasami, choć pachnie to epoką słusznie minioną, żeby naszych polityków i urzędników najwyższego szczebla poddać przymusowej reedukacji. Wręczyć 1181,38 zł netto płacy minimalnej i dać im się przez miesiąc za te pieniądze utrzymać. Tak, żeby choć przez trochę byli bliżej ludu i jego problemów. Szybciej może zrozumieliby bohaterów naszej sondy ze strony 2. Zrozumieliby wreszcie krzyk rozpaczy, stojący za pytaniem "Jak żyć?". A jakby trochę przymarli głodem, to może znaleźliby na nie odpowiedź. Bo jak się ma rządową posadę i zarabia średnio 6803 zł (pisaliśmy o tym w sobotnim "Super Expressie"), to naprawdę trudno pokonać swoją intelektualną gnuśność.