Listy wyborcze to zawsze wyraz sympatii i antypatii liderów partyjnych. Najczęściej im kto na nich wyżej, tym bliżej ucha przewodniczącego partii, który te listy ostatecznie zatwierdza. A słynnego Misia Kamińskiego i Jana Vincenta Donald Tusk wbrew wszystkim i wszystkiemu sobie najwyraźniej ukochał. Obaj w oczach społeczeństwa skompromitowani (każdy na swój sposób) dla szefa partii okazali się na tyle cenni, że wysunął ich na czoło list w Bydgoszczy i Lublinie, licząc że tym samym zmaksymalizuje ich szanse na wybór.
W końcu, uważał premier, ludzie i tak bezmyślnie głosują na partyjne szyldy, a najlepszą formą poparcia jest oddanie głosu na jedynkę i liczenie na dobry gust tych, którzy listę układali. Okazuje się, że ta bezmyślność ma swoje granice i wyborcy bardzo świadomie nie wybrali ani Kamińskiego ani Rostowskiego.
To już nie czasy komuny i jej wiecznych niedoborów, gdzie szło się do sklepu i brało to, co akurat było. Kapitalizm ze swoją obfitością nauczył nas selekcji i wyboru produktów najlepszych, a już na pewno nie przeterminowanych. A kiedy się taki produkt drugiej świeżości podrzuca na półkę, mało kto się na niego rzuci i weźmie z pocałowaniem ręki. Platforma próbowała oszustwa, ale było tak grubymi nićmi szyte, tak niesubtelne, że się wszyscy połapali. Panowie Kamiński i Rostowski już niby byli w ogródku, już witali się z gąską, a ostatecznie musieli przyjąć do wiadomości, że wyborcy pokazali im figę. Donaldowi Tuskowi jako ich patronowi też.
Tomasz Walczak: Ciemny lud tego nie kupi
2014-05-27
18:49
„Ulubieńcy” wyborców - Michał Kamiński i Jacek Rostowski - mimo pierwszego miejsca na listach wyborczych do Parlamentu Europejskiego, które z reguły gwarantuje mandat, obeszli się smakiem. Ludzie wysłali do Brukseli kandydatów z dalszych miejsc, dając wyraźny sygnał, że nie dadzą sobie wciskać kitu.