Osobiście nie widzę powodów do rozdzierania szat i nadmiernego dramatyzowania. Po pierwsze, nadal nie wiadomo, czy w ogóle jakakolwiek reforma podatkowa wejdzie w życie, a nawet jeśli tak, to w jakiej formie. Po drugie, podwyżka podatków raczej nie doprowadzi ludzi do bankructwa. Z tego, co rozumiem, z bardzo niespójnych wypowiedzi przedstawicieli rządu, którzy są za to odpowiedzialni, chodzi o uzależnienie należnych podatków od zarobków, co akurat jest uczciwym rozwiązaniem. Część Polaków - ta biedniejsza - zapłaci niższe podatki, a ci, którym powodzi się lepiej, wcale nie będą odprowadzać kosmicznych danin na rzecz państwa i mocno tego raczej nie odczują.
Mamy zresztą w Polsce niezdrowy fetysz niskich podatków. Ciągłych obniżek domagają się zwłaszcza ci, którzy płacą relatywnie niskie stawki. Jednocześnie narzekamy na jakość państwa i świadczonych przez nie usług publicznych - od służby zdrowia po oświatę. Trudno jednak, żeby działało to dobrze, skoro przychody budżetu państwa systematycznie maleją i coraz trudniej utrzymać państwo na oczekiwanym przez obywateli poziomie. Dlatego na podatki nie ma się co obrażać.
Jeśli na coś się obrażać w systemie podatkowym, to na mnogość ciągle zmieniających się przepisów i dowolność ich interpretacji. Konia z rzędem temu, kto jest w stanie przewidzieć, jak będą wyglądały kolejne zmiany w prawie podatkowym i jak zinterpretują je poszczególne urzędy skarbowe, bo zadziwiające jest to, że każdy po swojemu rozumie te same przepisy. A niestety, nie słyszę, żeby rządzący chcieli coś z tym fantem zrobić.
Mam zresztą wrażenie, że to nie wysokość podatków, ale właśnie ta dżungla przepisów podatkowych najbardziej ludzi wkurza i komplikuje im życie. Zwłaszcza przedsiębiorcom, którzy najgłośniej protestują przeciwko podwyżkom podatków. Jeśli więc PiS chciałby przekonać Polaków, że niektórzy z nich powinni wpłacać nieco więcej do wspólnej kasy, powinien zadbać o to, żeby ukrócić obecny chaos podatkowy.
ZOBACZ: Henryk Kowalczyk: Nie podniesiemy podatków, ale przesuniemy obciążenia