Wystarczy przypomnieć rzeczone sześciolatki. Pani minister tak się spieszyła, żeby posłać je z powrotem do przedszkoli, że zupełnie nie pomyślała, jakie ten blitzkrieg przyniesie skutki. A przyniósł fatalne. W przedszkolach publicznych, mimo zapewnień pani minister, nagle zabrakło miejsc dla trzylatków. Niektóre samorządy ratowały sytuację, tworząc w publicznych żłobkach grupy dla nich, ale to z kolei sprawiło, że zabrakło w nich miejsca dla najmłodszych dzieci. Na prywatne przedszkola i żłobki nie każdego rodzica stać (500 zł tu nie pomoże), więc część dzieci znalazła się poza tym etapem edukacji i ten grzech obciąża sumienie pani minister.
Gimnazja też chce zlikwidować możliwie najszybciej, więc jak odgraża się MEN, idący od września do piątej klasy uczniowie skończą już ośmioletnią podstawówkę. Czy można bardziej bzdurnie? Przecież te dzieci zaczynały edukację, której program nauczania skrojony był pod dotychczasowy system z trzyletnimi gimnazjami i liceami, w których w rozszerzonym wymiarze przerabiali ten sam materiał, co w podstawówce. Czego będą się uczyć w siódmej i ósmej klasie? Czy będą się uczyć według nowej podstawy, czy przez dwa lata przerobią część programu gimnazjum, a resztę zrobią w liceum i znów wszystko zaczną od nowa? Wydaje się, że podobnie jak trzylatki pięcioklasiści staną się ofiarami reformatorskich zapędów minister Zalewskiej.
Niektórzy mogą znaleźć pocieszenie w zapowiedziach pani minister, że oto dzięki powrotowi do starego systemu liceum stanie się kuźnią polskich elit. Jakby samo to, że ktoś spędzi cztery lata w szkole średniej, z automatu czyni z niego créme de la créme naszego społeczeństwa. Cóż, jeśli takie myślenie jest fundamentem proponowanej przez MEN reformy edukacji, to chaos towarzyszący jej wprowadzaniu w akcie oskarżenia rządów Anny Zalewskiej będzie najlżejszym zarzutem.
Zobacz: PiS likwiduje gimnazja! Kolejna rewolucja w systemie edukacji