Czemu te dwa przykłady? Otóż politycy, szukając sposobów na załatanie dziury budżetowej, chwytają się już wszystkiego, czego mogą. I tak zaczęły się cyrki z fotoradarami i, oczywiście, próby ograniczenia praw niektórych grup zawodowych. Słowo "niektóre" nie pojawia się tu przypadkowo, bo nie wszyscy mają pomóc ministrowi Rostowskiemu w jego straceńczej misji. Jak wszędzie, także i w Polsce są równi i równiejsi. Jedni są równiejsi, bo efektownie potrafią spalić parę opon na ulicach stolicy, a drudzy, bo to oni stanowią prawo.
Wszystko to mało pedagogiczne. Uczy bowiem, że w tym kraju można wywalczyć coś dla własnej grupy zawodowej albo ogniem, broną i oponą, albo mając władzę. Górnikom wybaczam, bo wykonują naprawdę niełatwy zawód, ale dla polityków litości nie mam. Nie dość, że co rusz pojękują, że za mało zarabiają (trochę ponad trzy średnie krajowe, podczas gdy w Wlk. Brytanii nieco ponad dwie), to jeszcze nie czują solidarności ze społeczeństwem. Bo skoro zabierają przywileje innym, to dlaczego dla przykładu nie zabiorą czegoś sobie? A wybór spory - od darmowych biletów na samoloty, pociągi i autobusy przez dopłaty do mieszkań w Warszawie po preferencyjne pożyczki.
Ileż to by budżet zarobił na ich likwidacji! Ale odważnych brak. Solidarność zawodowa nie ma końca, a poseł to w końcu zawód specjalnej troski. Także tej budżetowej.