Poważnie jednak traktuję chaos, który towarzyszy nam od trzech lat w wyjaśnianiu "przyczyn i okoliczności", jak to się ładnie mówi, katastrofy w Smoleńsku. Ostatni rok przyniósł zresztą kilka skandalicznych historii, które choć nie wpływają bezpośrednio na obraz samej katastrofy, to dolewają paliwa do wszelkiego rodzaju teorii spiskowych.
Weźmy chociażby sprawę z zamianą zwłok ofiar czy niekończący się transport szczątków gen. Gągora. W zeznaniach plątała się sama marszałek Kopacz, która zapewniała tuż po 10 kwietnia 2010 roku, że wszystko odbyło się w jak najlepszym porządku i dołożono wszelkiej staranności. Że tak nie było, okazało się niedawno. Albo niezbyt przekonujące tłumaczenia prokuratury wojskowej w sprawie obecności lub nie trotylu we wraku tupolewa. Zamiast czarno na białym wyjaśnić, z czym mamy do czynienia, prokuratura wplątała się w dziwaczne tłumaczenia, które podważyły jej wiarygodność.
Na koniec okazało się, że nigdy dokładnie nie zmierzono słynnej brzozy smoleńskiej.
Za to wszystko odpowiada rząd. Kiedy opinia publiczna dowiaduje się o tak skandalicznych historiach, staje się mniej odporna na prężnie działających kontestatorów ustaleń komisji Millera, z posłem Macierewiczem na czele. Ich przekaz jest spójny, klarowny i jak każda szanująca się teoria spiskowa choć trochę oparty na zdrowym rozsądku. Nie winię więc Antoniego Macierewicza, że namieszał ludziom w głowach. Winię tych, którzy stoją po drugiej stronie, że tak mu się podkładają. Strona rządowa może sobie pogratulować, że w trzecią rocznicę tragedii już ponad 30 proc. Polaków wierzy, że w Smoleńsku doszło do zamachu. To wasze dzieło, panowie.