"Super Express": - W podsumowaniach tegorocznych Oscarów dominuje marudzenie na słabszy rok, na nagradzanie filmów takich sobie, nie najgorszych, ale i nie najlepszych...
Tomasz Raczek: - Ten ton jest uzasadniony, gdyż w poprzednich latach było na pewno lepiej. W zeszłym roku mieliśmy też sytuację, w której pojawił się "Avatar", który oznaczał coś więcej niż film. To był początek rewolucji, od której rozpocznie się nowy etap w kinie. Nie chodzi tylko o zasadę konstrukcyjną filmu trójwymiarowego, przekroczenie granic, w których jest ciekawostką i staje się normą. W tamtym filmie rzucała się w oczy możliwość wykreowania wirtualnych aktorów i zastąpienia nimi żywych gwiazdorów kina. I niewykluczone, że tak się właśnie stanie. Gwiazdorzy okupujący szczyt listy płac poczuli się zagrożeni. W tym roku takiego przełomu nie było. Nie było dzieł historycznych, było poprawnie, szczęka nie opadała.
- Spodziewałem się raczej zwycięstwa "Social Network" bądź "Prawdziwęgo męstwa" niż "Jak zostać królem".
- Zgadzam się, dla mnie najlepsze było "Prawdziwe męstwo" braci Cohenów, doskonale zrobione jako wizja kina, do tego wsparte genialną rolą 13-letniej debiutantki Hailee Steinfeld. Zaraz później podobał mi się "Social Network", gdyż był najbliżej naszego czasu. Tłumaczył świat, w jakim żyjemy, jak się zmienia i jak wyglądają współcześni rewolucjoniści kultury. Co osiągają, choć są ludźmi słabymi. W każdej chwili tego filmu mamy świadomość, że nie mógł powstać 5 lat temu. Mam słabość do takich filmów. "Czarny łabędź" był może zbyt manieryczny. Pociągnęła go niewątpliwie rola Natalie Portman. Obserwując ją na rozdaniu Oscarów, mieliśmy takie wrażenie, że widzimy osobę, której w życiu wszystko wyszło, ten jej Oscar za rolę kobiecą jest jakby dopełnieniem tego szczęścia. Zaś zwycięski "Jak zostać królem" to film sprawny, ale jednak nie był niczym nowym.
- W tym roku Oscara zdobył za drugoplanową rolę Christian Bale, nominowany do pierwszoplanowej był Jeff Bridges. Ich role w ostatnich latach były znaczące. Czy narzekanie na to, że czasy wielkich aktorów minęły, to przesada?
- Rola aktorów we współczesnym kinie nie wynika już z tego, co oni robią. Mają coraz mniejszy wpływ na ostateczny efekt i sukces filmu. To niezależne od nich. I powrotu do epoki wielkich gwiazd z XX wieku w kinie już nie ma. Już wkrótce okaże się, że filmowi z aktorów potrzebne są tylko kawałki: głos, kawałek ciała, gest. Mam przekonanie, że kino zmierza właśnie w tę stronę. W tym roku Akademia Filmowa przestraszona tymi zmianami, które niesie "Avatar", ze zdwojoną siłą podkreśliła ważność warsztatową aktorów i reżyserów. Tak jak kiedyś mieliśmy epokę wielkich aktorów i reżyserów, tak teraz nastąpi epoka producentów i twórców efektów specjalnych, programistów.
- Kategoria "efekty specjalne" spychana na trzeci plan stanie się najważniejsza?
- Niewykluczone. I nie przeraża mnie to, gdyż rozwój ma to do siebie, że za każdymi otwartymi drzwiami pojawiają się nowe ciekawe rzeczy. Tracąc jedno, zyskujemy drugie. Osobiście podoba mi się kierunek zmian, który może wywołać odejście od wielkich gwiazd aktorskich i reżyserskich. Kto powiedział, że ludzie zajmujący się programowaniem takich efektów nie mogą być bardziej twórczy niż aktorzy i reżyserzy? Talent nie jest przypisany do jednego zawodu. To co zapowiada "Avatar" to jakby kontynuacja wielkiej koncepcji reformy teatru z 1901 roku Edwarda Gordona Craiga, przyjaciela Stanisława Wyspiańskiego. Wymyślił on postać "nadmarionety" - sztucznego człowieka, lepszego od prawdziwego aktora, lepiej realizującego koncepcje reżyserskie. Minęło sto lat i okazało się, że to nie jest utopia, tyle że nie w teatrze, ale w filmie.
Tomasz Raczek