Ci ludzie nie są w stanie wymyślić nic nowego i wciąż odwołują się do tych samych, niezmiennych, wyświechtanych pseudoargumentów, które zaczęli wykorzystywać na początku lat 90. Mówię oczywiście o sugestii choroby psychicznej, która powraca w debacie publicznej. Stosujący ją intelektualiści nawet nie dostrzegają, że to, co robią, nie tylko nie jest śmieszne, ale w normalnym kraju byłoby odpowiednio ocenione prawnie, a wypowiadający ich opinie, niezależnie od pozycji społecznej, nie wychodziliby z sądu.
W każdym cywilizowanym kraju bowiem karze podlega publiczne obrażanie swoich adwersarzy czy ich zniesławianie. Bo jak inaczej nazwać nieustające sugestie o chorobie psychicznej przeciwników i ich cierpieniu na jakieś zespoły paranoidalne, albo konieczności leczenia się u dobrych specjalistów (tak o obrońcach krzyża przed Pałacem Prezydenckim mówili w Radiu TOK FM Tomasz Jastrun i Michał Komar). Ostatnio wśród "intelektualistów" modny stał się "zespół Macierewicza".
Czyż nie jest to zniesławienie? Problemem może być tylko wykazanie tego przed polskim sądem, który zazwyczaj uznaje, że obrażanie "salonu" jest niedopuszczalne, ale obrażanie zwykłych ludzi przez "salon" jest umotywowaną społecznie krytyką. O wiele ciekawsze intelektualnie niż odwoływanie się do sądów jest jednak przeanalizowanie stanu umysłów autorów takich krytyk. Otóż oni sami zdają się nie zauważać, że atakując wszelkie próby wyjaśnienia sprawy smoleńskiej, dowodzą, że zamiast niezależnych umysłów (a tego chciałoby się oczekiwać od ludzi mieniących się inteligencją czy wręcz intelektualistami) mają oni w głowach papkę przygotowaną przez dziennikarzy i publicystów "Gazety Wyborczej" i "Polityki".
Wiem, że to surowa ocena. Ale nie sposób oceniać inaczej ludzi, którzy w sytuacji, gdy wciąż nie znamy przebiegu katastrofy, nadal mnożą się wątpliwości w tej sprawie, czas śmierci ofiar jest różny (może to tylko dowód bałaganu w Rosji, ale może nie ), a Polska nie jest w stanie odzyskać wraku samolotu - nadal udają, że nic się nie stało. A każdy, kto domaga się wyjaśnień, jest chory z "nienawiści do Rosji" albo cierpi na "syndrom Macierewicza".
Dlatego proponuję poszukać jakiegoś trafnego określenia na stan umysłów (czy jednostkę chorobową) "salonowych intelektualistów". "Pomroczność jasna" została już zarezerwowana dla innego uwielbianego od niedawna (ale niegdyś także podejrzewanego o rozmaite schorzenia) gdańskiego polityka. Zespół leminga - odnosi się do zwykłych czytelników "Gazety Wyborczej" i innych mainstreamowych mediów, którzy święcie wierzą we wszystko, co przeczytają w swoich periodykach, czy usłyszą w telewizji. Aby trafnie określić stan intelektualistów, trzeba zatem odwołać się do nowego określenia. I jakoś nie wątpię, że najtrafniej ten stan zaciemnionego z nienawiści umysłu odda termin zespół (albo bardziej z angielska syndrom) Kutza.
Intelektualista cierpiący na to schorzenie to człowiek, który u wszystkich inaczej myślących dostrzega znamiona choroby psychicznej, a fakty, które nie zgadzają się mu z wyznawaną ideologią, powinny zostać odrzucone jako wymysły chorych z nienawiści adwersarzy Kiedyś taki stan Miłosz określił "zniewolonym umysłem". I sądzę, że to także jest trafne określenie stanu części naszych elit.
None
lJutro odpowiedź Janiny Paradowskiej, publicystki "Polityki"
Tomasz P. Terlikowski
Doktor filozofii, redaktor naczelny portalu fronda.pl