To była noc po najdłuższej kampanii wyborczej w historii USA. Przez ostatnich osiemnaście miesięcy Barack Obama wstawał nie później niż o 6 rano i rzadko zasypiał przed 2 w nocy.
Tuż przed północą wygłosił przemówienie już jako przyszły prezydent, a nie kandydat. O godz. 1 w nocy, 5 listopada 2008 r., on i dwóch jego najbliższych współpracowników pozwolili sobie na kompletne szaleństwo - do kubków po kawie nalali piwa i zrobili sobie kwadrans przerwy. Potem Obama udzielił jeszcze godzinnego wywiadu i zaczął... następną kampanię wyborczą.
Obama wygrał za sprawą pospolitego ruszenia i Internetu. W jego kampanię zaangażowało się 13 mln ludzi. Tyle osób zarejestrowało się na różnych portalach wspierających jego kandydaturę. 3 miliony Amerykanów przez Internet wpłacało pieniądze na jego kampanię. Półtora miliona wolontariuszy chodziło od drzwi do drzwi. Jak wynikało z badań, do każdego wyborcy najlepiej jest pójść sześć razy. Więcej ocierałoby się o molestowanie, mniej sugeruje, że sprawa nie jest tak ważna.
Obama i jego sztab doskonale wiedzieli, że nie da się długo utrzymać takiego poziomu entuzjazmu, ale już 4 listopada zrobili wszystko, by tę zwycięską armię ochotników zamienić w mniej liczne, ale za to zdyscyplinowane oddziały wierne już nie kandydatowi, a prezydentowi. Tylko w grudniu, już po wyborach, ale jeszcze zanim Obama wprowadził się do Białego Domu, w całym kraju zorganizowano niemal 5 tysięcy spotkań, na których ustalano plan działania na kolejne cztery lata. Pół miliona ludzi odpowiedziało na wysłane w e-mailach pytanie, co mogą zrobić, by wesprzeć prezydenta i pomóc w jego reelekcji.
Po dwóch tygodniach jego sztab otrzymał 100 tysięcy pytań dotyczących pierwszych decyzji nowej administracji. Obama doskonale wiedział, czego oczekują od niego ci, którzy oddali na niego głos. 5 tysięcy różnych organizacji społecznych odpowiedziało na ankietę rozesłaną przez jego doradców dotyczącą szczegółów planu zreformowania służby zdrowia.
Cudzoziemcom trudno sobie wyobrazić skalę tego problemu. Tuż przed pierwszą rocznicą wyborczego zwycięstwa Obamy bohaterką wyobraźni telewidzów amerykańskich stacji telewizyjnych stała się sześćdziesięcioletnia mieszkanka stanu Karolina Południowa. Właśnie ogłaszała bankructwo i co za tym idzie informowała, że czeka na nadejście śmierci. Przez całe życie ciężko pracowała i nieźle zarabiała. Dzięki temu stać ją było na dobre, a co za tym idzie drogie ubezpieczenie medyczne. Gdy zachorowała na raka trzustki, ubezpieczyciel pokrył wszystkie koszty kolejnych operacji i leczenia. Wyzdrowiała i w tym momencie stała się też w Ameryce osobą "nieubezpieczalną". Kolejne firmy ryzyko jej ponownego zachorowania na nowotwór oceniały na tak duże, że nawet bardzo wysoka miesięczna składka nie miała "biznesowego" sensu. Siedem lat później wykryto u niej raka piersi. Nawet sprzedaż domu nie wystarczy na pokrycie rachunków za leczenie. Nie jest to historia bezdomnego, który nigdy nie chciał pracować. Życie tej bohaterki jest bliskie niemal 90 proc. obywateli USA, których jedną z głównych pozycji w domowym budżecie jest koszt ubezpieczenia medycznego. Nie stać na nie 40 mln z nich.
Obamie przyznano Pokojową Nagrodę Nobla za wysiłki w ograniczeniu arsenałów nuklearnych, ale nie one spędzają sen z powiek jego wyborcom. Bardziej niż tysięcy rosyjskich czy może w przyszłości kilku irańskich rakiet balistycznych boją się jednej bomby atomowej, którą w walizce na dachu ciężarówki ktoś właśnie teraz wwozi może do USA przez granicę z Meksykiem. Poprawa wizerunku USA na świecie cieszy nowojorczyków, ale w Iowa, Dakocie Południowej czy Wyoming nie jest to temat rozmów przy obiedzie.
Z zapewnienia wszystkim swym rodakom dostępu do służby zdrowia Obama uczynił najważniejszy cel w polityce wewnętrznej. Jednak nie ma przypadku w tym, że tylu jego poprzedników od tego uciekało. Czego nie zrobi, przysporzy mu to wrogów. Albo rozczaruje tych, którzy w niego wierzyli, albo dla wielu swych rodaków stanie się socjalistą, który trwoni pieniądze podatników. Może w żadnym innym państwie tylu obywateli nie jest przekonanych, że państwo nie jest od tego, by pomagać, ale raczej nie wtrącać się w sprawy obywateli.
Jednak ta gigantyczna internetowa machina wyborcza, jaką stworzył Obama, może mieć dla niego jeszcze jedną zaletę. Szybko dowie się nie tylko tego, co ludzie chcą dla niego zrobić, ale także jak bardzo mogą być zawiedzeni. Wiedza, jaką zdobędzie, będzie o wiele bardziej precyzyjna niż sondaże, jakimi posługują się nasi politycy. Najlepsza wiadomość, jaką prezydent mógł teraz usłyszeć, to dane dotyczące amerykańskiej gospodarki, która wreszcie zaczęła rosnąć. Wiceprezydent Joe Biden podsumował to krótko: "Jestem pewien - odbijamy się już od dna". Pytanie, czy Biały Dom wie, co na temat "dna" powiedział kiedyś Stanisław Jerzy Lec: "Myśleliśmy, że już na nim jesteśmy, gdy nagle rozległo się pukanie spod spodu".
Piotr Kraśko
Dziennikarz, wieloletni korespondent w USA, prowadzi główne wydanie "Wiadomości" TVP 1