Z Klossem jest jednak problem. Jak przyznaje reżyser nowej "Stawki" Patryk Vega, jego bohater to "agent polski", który nadal współpracuje z Sowietami, choć "tylko wtedy, gdy nie ma innego wyjścia". Ale jak może być polski i jednocześnie sowiecki? Na Polaków służących okupantowi jest jedno określenie: zdrajca. A z Vegą w jednym trzeba się zgodzić - że w jego filmie Kloss nie jest NKWD-zistą. Ale być nie może, bo pracował dla sowieckiego wywiadu wojskowego, czyli GRU. Vega: "Chciałem zrobić widowiskowe kino, dające widzom rozrywkę bez ideologicznych podtekstów". Ten brak powoduje, że Kloss pozostaje agentem komunistów. A ci Polaków po prostu niszczyli. Sukcesy agenta J-23 nigdy nie przekładały się na sukcesy Polski, ale były wymierzone w jej niepodległość. Bo Hans Kloss, a raczej jego pierwowzór - Artur Ritter-Jastrzębski - istniał naprawdę. Członek Kominternu i KPP, w wolnej II RP odsiadujący nawet wyrok za komunizm. O tyle przyspieszył koniec wojny na naszych ziemiach, że na zlecenie Sowietów wydawał Polaków w ręce Gestapo. I tak ok. 60 AK-owców Niemcy aresztowali po najsłynniejszej akcji Jastrzębskiego - ataku na archiwum Armii Krajowej przy ul. Poznańskiej 12 w Warszawie. Wtedy akta przedwojennych komunistów trafiły do Moskwy, a dokumentacja AK do Gestapo.
Po wojnie Ritter-Jastrzębski robił to samo - walczył z niepodległościowym podziemiem, pomagając instalować nową okupacyjną władzę. Jako sowiecki agent pracował na kierowniczych stanowiskach w UB. W latach 60. był attaché wojskowym PRL w Rzymie. Może o tym powinna być nowa "Stawka"? Byłoby ciekawiej i bardziej prawdziwie.
Dodatkowo telewizja publiczna wciąż odkurza starego Klossa, podobnie zresztą jak jeszcze bardziej zakłamanych "Czterech pancernych i psa". W ramach realizacji swojej "misji" komunistycznego agenta poddała nawet liftingowi w wersji HD, aby go - jak napisano - "zachować dla kultury narodowej". A może lepiej wydawać pieniądze na prawdę?
Bo zamiast bolszewickich bohaterów mamy własnych. Legionistów Piłsudskiego, żołnierzy września 1939 r., Armii Krajowej, Andersa, Maczka. Mamy "wyklętych", łącznie z ostatnim - płk. Kuklińskim. Ile sensacyjnych historii czeka na pokazanie. I tej luki nie wypełnią przeciętne produkcje typu "Czas honoru" czy "Tajemnica twierdzy szyfrów". Ale o czym tu mówić, skoro po zmianie kierownictwa publiczna telewizja wycofała fundusze na dokończenie filmu Jerzego Zalewskiego o Mieczysławie Dziemieszkiewiczu, wyklętym żołnierzu NSZ i NZW, zamordowanym przez komunistów w 1951 r. A ja wolę, żeby moje dzieci uczyły się historii "Roja", a nie Klossa.