W październiku 2008 usłyszeliśmy: "Wysoce nieodpowiedzialne byłoby straszenie obywateli, że grozi im jakiś kryzys". W grudniu szef finansów już nie był tak stanowczy: "W Polsce nie ma specjalnego zagrożenia kryzysem wywołanym załamaniem na rynku kredytów hipotecznych". I dodawał: "Przygotowanie gospodarki polskiej na skutki światowego kryzysu to kolejny priorytet rządu PO i PSL". Można to zrozumieć mniej więcej tak: Wobec braku "specjalnego zagrożenia", rząd musiał podjąć specjalne środki. Czyli coś się działo. Kryzys?
Luty 2009: "mamy do czynienia z największym kryzysem światowym od lat 30.". A w Polsce - kryzysu nadal nie ma. Ale już miesiąc później dowiedzieliśmy się, że kryzys jest!: "Gospodarka ma to do siebie, że rozwija się cyklicznie, a czasami raz na kilka dziesięcioleci targa nią głęboki kryzys, taki jak obecnie". Czyli kryzys zaczął nami targać nagle i od razu był "głęboki"? "W kolejnych miesiącach (2008) coraz bardziej widoczne były skutki kryzysu finansowego" - minister prawie po półtora roku przyznał to, czego się domyślaliśmy. Czyli, że kryzys pojawił się w Polsce niewiele później niż na świecie.
Gdy wszystko stało się jasne, należało szybko znaleźć winnego. Lipiec 2009: "Poprzednie rządy nie podjęły wystarczających wysiłków, żeby zabezpieczyć Polskę przed kryzysem". Ale już dwa miesiące później stał się cud, bo kryzys, który na domiar złego miał być "głęboki", nagle minął. Przynajmniej w słowach Jana Vincenta. W lutym 2010 przekonywał, że to dzięki "dobrze zaplanowanej polityce gospodarczej". A kto ją zaplanował? Wiadomo, minister finansów. Ale nie tylko: "Wzrost gospodarczy Polski to skutek racjonalnej polityki Donalda Tuska" - szef finansów nie mógł pominąć swojego pryncypała. Wiwat Rostowski! Wiwat Tusk! Znów okazało się, że kryzys (szczęśliwie miniony) to wina opozycji: "Prawo i Sprawiedliwość powinno przeprosić Polaków za straszenie kryzysem oraz za błędną politykę gospodarczą lat 2006-07".
Jednak już w styczniu 2011 Rostowski straszył (przepraszam: informował), że z zewnątrz mogą przyjść "turbulencje". Czyli kolejny kryzys, jego druga fala? W listopadzie 2011 minister nie dawał nam szans: "Kryzys w strefie euro prędzej czy później wpłynie również na gospodarkę w Polsce". I znów stał się cud. W lutym 2012 r. padły znamienne słowa: "Myślę, że z ręką na sercu możemy powiedzieć, że najtrudniejszy okres dla polskich finansów publicznych jest już chyba za nami". Tym razem kryzys - sądząc ze słów Jana Vincenta - w ogóle ominął Polskę. Tylko, na ile możemy ufać ministrowi? Bo wtedy, gdy mówi, że kryzysu nie ma, on właśnie jest, i to "głęboki".