Tadeusz Płużański

i

Autor: Mariusz Grzelak

Tadeusz Płużański: Jedyni widzowie

2012-05-26 13:59

Poszedłem z synem na film "Pięć dni wojny" o zapomnianej wojnie rosyjsko-gruzińskiej w sierpniu 2008 r. W wielkim multipleksie byliśmy jedynymi widzami. Ale wbrew większości poprawno-politycznych recenzji, krytykujących obraz właściwie za wszystko, było warto.

Bo to nie tylko film ważny, ale i odważny. Bez ogródek przedstawia nierówne zmagania małego gruzińskiego narodu z imperialną potęgą Rosji. Jednoznacznie pokazuje agresora, czyli Putina, choć ten cynicznie obarczał winą Saakaszwilego, skutecznie wmawiając światu, że to mrówka pierwsza podniosła rękę na niedźwiedzia. A to przecież nowy car Rosji - w imię pokoju oczywiście - chciał podbić ciążące ku Zachodowi państwo. I tak widzimy okrucieństwo jego wojsk mordujących ludność cywilną, gwałcących kobiety, podrzynających gardła dzieciom… Ale reżyser Renne Harlin ("Szklana pułapka II", "Egzorcysta: Początek") zna Rosję, bo w wojnie sowiecko-fińskiej zginął jego ojciec, a Sowieci oskarżyli Finów, że to oni pierwsi zaatakowali.

"Pięć dni wojny" to także oskarżenie wobec Zachodu - Europy i Stanów Zjednoczonych, które biernie przyglądają się kolejnej rosyjskiej inwazji i łamaniu wszelkich zasad. Ów cywilizowany świat palcem nie kiwnął, aby pomóc sojusznikowi, który przelewał dla niego krew w Iraku. Bo 8 sierpnia 2008 r. świat wolał podziwiać otwarcie olimpiady w Pekinie (dzień ataku Kreml też wybrał nieprzypadkowo).

I chyba nie wszyscy zdajemy sobie sprawę, że Gruzja zostałaby podbita, gdyby nie odwaga Lecha Kaczyńskiego. Gdyby błyskawicznie nie skrzyknął pozostałych prezydentów Europy - tej Środkowo-Wschodniej - i nie poleciał na odsiecz. Szkoda tylko, że słynny wiec w Tbilisi został w filmie potraktowany marginalnie. Bo nie każdy, szczególnie zachodni widz, zrozumie, skąd nagle na placu obok prezydenta Gruzji pojawiają się politycy innych krajów. Nie domyśli się, dlaczego właśnie w tym momencie kończy się wojna. I z jakiego powodu reżyser zadedykował cały film prezydentowi RP? Producent enigmatycznie tłumaczył wycięcie wszystkich scen z odtwórcą roli Lecha Kaczyńskiego: "Decyzja zapadła po długich konsultacjach w związku ze śmiercią polskiego prezydenta". Tylko polski widz zobaczy na końcu bonus, czyli doklejone w mniejszym formacie archiwalia: przemówienie prezydenta Kaczyńskiego na wiecu i późniejszej konferencji prasowej.

Ale i tak dla światowych salonów film jest za mocny. Dlatego ta wysokonakładowa, hollywoodzka superprodukcja z gwiazdorską obsadą (Val Kilmer i Andy Garcia) nie miała żadnej reklamy. Dlatego jest pokazywana tylko w nielicznych kinach, bo inne go bojkotują. Bo świat ma kochać mordercę i bez przeszkód robić z nim interesy. A dzisiejsza Polska robi to samo, tylko bez jakichkolwiek korzyści. Ale gdy się zestawi mocne słowa Kaczyńskiego, który zatrzymał wtedy Rosję, i odniesie je do Smoleńska, wnioski nasuwają się same.