Boję się, że poprzedni-obecny rząd będzie dalej trwał w niezmienionym składzie, mimo że część ministrów dostała od Polaków żółte kartki, a Jolanta Fedak nawet czerwoną. Ponoć ma tak trwać, żeby nie oszpecić polskiego przewodnictwa w Unii, bo jeszcze trafiłby się ktoś brzydszy od "Słońca Peru".
Choć inne - starsze od naszej demokracje, w analogicznych przypadkach Europą się nie zasłaniały. Jednak nawet prominentni platformersi nie ukrywają, że Tusk musi mieć czas, żeby zrobić porządek w partii i na koalicyjnym przedpolu. W imię demokratycznych standardów oczywiście. Tylko czy Polska taką grę na czas przetrzyma, czy koronkowej rozgrywki premiera nie zmiecie druga fala kryzysu, który już puka do naszych drzwi. - Jesteśmy zdeterminowani, żeby walczyć z kryzysem - wypowie swoją magiczną formułkę Tusk. - Jako pierwsi po 1989 r. będziemy budować Polskę przez drugą kadencję.
Polaka mniej chyba interesują historyczne statystyki, ale to, co do garnka włożyć. A ja boję się, że rząd będzie za bardzo zdeterminowany i na tej determinacji się skończy. Wtedy my skończymy jak Grecy czy Hiszpanie.
Tusk się obraził, że Komorowski zaprosił najpierw Schetynę
Boję się, że władza w ogóle nie będzie przejmowała się tym, kto z kim pierwszy porozmawia, poklepie się po plecach, wymieni grymas miłości. Tak jak teraz, gdy Tusk obraził się, że Komorowski spotkał się najpierw ze Schetyną, a z nim - tuskobusem kampanii - dopiero później.
Boję się, że pod przykrywką PR-owskiej miłości nie skryje się brutalna wojna na górze. Bo najgorsza dla Polski byłaby ta w trójkącie Tusk - Schetyna - Komorowski. Wojna frakcyjna, połechtana ponownym zwycięstwem monopartii. Bo bardziej nawet niż Wałęsę przypominałoby to rozgrywki w PZPR. Ale gdy wroga już się dorżnęło, teraz czas na dożynki we własnych szeregach. A biedny Polak patrzy na władzę i jakoś mu się nie poprawia. Bo czy wygrała jedna "spółdzielnia", czy druga, puławianie czy natolińczycy, albo czy marszałkiem będzie Kopacz czy Schetyna - garnek pozostaje pusty.
Obiektywni dziennikarze: Lis, Gugała?
Boję się również obiektywnego dziennikarstwa nie na kolanach. Obiektywnych rozmów Tomasza Lisa i Jarosława Gugały z liderami opozycji. I komentarzy Tomasza Wołka, że "świetnie do programu przygotowany" Lis położył na łopatki Kaczyńskiego. Boję się, że owi bezstronni dziennikarze, aby pogrążyć politycznego wroga, znów nie posuną się do tego, aby wzywać na pomoc "oburzoną opinię zagraniczną" - choć ta oburzyć się nie mogła, bo o żadnym skandalu nie słyszała. Boję się - z drugiej strony - zbyt niezależnych i kompetentnych rozmów z władzą. Takich jak Moniki Olejnik ze Stefanem Niesiołowskim, kiedy to myślących inaczej profesorów i dziennikarzy wyzywa się od "pisowskich lizusów" i odbiera prawo do wykonywania zawodu.
Boję się ulgi wiceMichnika Stasińskiego, że PiS - ta "anachroniczna, autorytarna, niebezpieczna dla Polski" partia jednak do władzy nie doszła. Jeszcze bardziej boję się wypowiedzi jego szefa o Kaczyńskim - "mitomanie" i "kłamczuchu", który "zieje jadem". i "sieje nienawiść". Boję się tej obiektywnej propagandy, która zamiast budować abstrakcyjne społeczeństwo obywatelskie, piętnuje i niszczy wroga. Która każe głosować nie "za", ale "przeciw", mobilizując negatywny elektorat. A mobilizuje nawet za granicą, w imię - jak to pięknie nazwał Michnik - "dalszego demokratycznego rozwoju Polski" i "dla perspektywy kształtowania nowych, bardziej ścisłych i efektywnych stosunków polsko-rosyjskich". Przy czymś takim nawet oldskulowy język inteligencji żoliborskiej wysiada, a ojcowie demokracji - gdyby żyli - złapaliby się za siwe brody.
Gazeta Wyborcza suflerem PO
Boję się na koniec takich wypowiedzi, jak prof. Markowskiego w "GW": "Gdyby PiS wygrał, poszlibyśmy na dno". I bez zwycięstwa PiS w krótkim czasie się tam znajdziemy. Utopienie zafunduje nam Platforma. Dlatego to jej się boję i jej suflerów, z "Gazetą Wyborczą" na czele.
Chociaż cały czas modnie jest wołać wzorem Wojewódzkiego: boję się PiS.