„Super Express”: – Słychać głosy, że setki tysięcy pracowników ochrony zdrowia mogą nie dostać ustawowych podwyżek, które miały zostać wdrożone 1 lipca. Narodowy Fundusz Zdrowia podniósł szpitalom wartość kontraktów, ale jednocześnie zabrał wszystkie pieniądze, które wcześniej dawał na podniesienie płac. Skąd ten chaos?
Marcin Jachimiak: – Pani redaktor, w całej tej sytuacji musimy zrozumieć, że ustawa nie została wprowadzona nagle.
– To znaczy?
– Od wielu lat szpitale i przychodnie dostawały stopniowo dodatkowe środki przeznaczone na podwyżki. Środki znacznie większe niż wzrost pensji. Niestety, nie stworzono przepisów, które nakazywałyby przeznaczyć całość funduszy na wynagrodzenia.
– Co działo się z resztą środków, która nie była przeznaczana w całości na pensje?
– Nadmiarowe pieniądze lądowały w innych miejscach budżetu placówki.
– W innych miejscach, czyli gdzie?
– Wspomniane środki szły na oddłużanie szpitali, remonty, sprzęt, nowe oddziały, a w sektorze prywatnym do kieszeni właścicieli.
– Wracając do pierwszego pytania. Co miało się zmienić wraz z wprowadzeniem ustawy wchodzącej w życie 1 lipca? Mam na myśli zmianę w kontekście pensji.
– Pani redaktor, 1 lipca zamieniono te środki na wycenę świadczeń. Zgadzam się, że znów zbyt niską, ale był czas, by się na to przygotować. Dyrektorom trudno jest teraz przekierować fundusze przeznaczane przez lata na inne działy lub w przypadku placówek prywatnych zmniejszyć zyski, by podnieść płace.
– Czy pracownicy systemu ochrony zdrowia zamierzają wyjść na ulicę w ramach akcji protestacyjnej? W końcu, według pana słów, wielu z nich podwyżek nie otrzymało i nie otrzyma.
– Mam ogromną nadzieję, że do tego dojdzie. Po raz kolejny zostaliśmy oszukani i wykorzystani do propagandy. Podwyżki rzędu 20–30 proc.? Nic z nich nie wyszło. Jak widać, rzeczywistość jest diametralnie inna. Przez dekady ratowano budżety szpitali naszym kosztem. Zatrudniano zbyt mało pracowników, obniżano pensje. Czemu my mamy ponosić ciężar nieudolności dyrektorów i kolejnych rządów? Czemu mamy godzić się na pracę w warunkach, które zagrażają zdrowiu i życiu pacjentów? Brać za to odpowiedzialność i moralną, i karną? Ile jest patologii i błędów? Z czego one wynikają?
– Z czego pana zdaniem?
– Z braku medyków i niskich płac. Z roku na rok problem coraz bardziej się pogłębia. Nie ma innej drogi na poprawę jakości i dostępu. Braki medyków były główną przyczyną 200 tys. nadmiarowych zgonów. Podwyżki zwiększą atrakcyjność zawodów, to przełoży się na liczbę absolwentów i z czasem poprawi warunki pracy.
– Wróćmy raz jeszcze do obiecanych podwyżek. Skoro twierdzi pan, że zapowiedzi to jedno, rzeczywistość drugie, to jaki jest cel wdrażania podwyżek jeśli o tym, czy dany medyk będzie miał wyższą pensję, decyduje dyrektor placówki, w której pracuje?
– Ten problem jest bardziej złożony.
– Proszę zatem wyjaśnić tę złożoność.
Tyle naprawdę zarabia ratownik medyczny! Będziesz w szoku
– Najpierw od strony pracownika. Niestety ustawa o płacy minimalnej w zawodach medycznych jest bublem prawnym, który od samego początku budził wiele kontrowersji. Mamy w niej bardzo niskie proponowane płace, niesprawiedliwy podział na grupy, np. pielęgniarki bez studiów są w grupie płac tam, gdzie inne zawody ze studiami. Jednocześnie jako jedyne mające studia dwustopniowe muszą mieć magistra kierunkowego. Tego typu absurdów jest więcej. Największym jednak problemem jest zapis, który zamiast zmuszać pracodawców do płacy zgodnie z posiadanymi kwalifikacjami, mówi o kwalifikacjach wymaganych. Nikt niestety nie określił wymagań. Stąd też dyrektorzy szpitali, przychodni i klinik wykorzystują ten zapis i magistrom ze specjalizacją chcą płacić tyle, ile ludziom po liceum. Podsuwają aneksy, grożą zwolnieniami. Wiele osób się na to łapie. Niestety, wszystko zgodnie z prawem (…). Mamy do czynienia ze zmową dyrektorów i sztucznym zaniżaniem płac, duszeniem rynku, również w sektorze prywatnym, bo dyrektorzy największych firm, sieciówek spotykają się na bankietach i wspólnie ustalają siatki płac.
– Niedługo skończą się wakacje. Czeka nas jesień. Zapewne pod znakiem koronawirusa. Jak w sytuacji, gdy kolejny raz będziemy walczyć z epidemią, placówki medyczne poradzą sobie z wyzwaniami, które pojawią się już niedługo?
– Rąk do pracy nie ma i nie będzie. Brakuje 100 tys. lekarzy i 200 tys. pielęgniarek. Mamy o trzy razy za mało karetek. Oprócz kolejnych fal zachorowań na COVID-19, grypę i ospę musimy pamiętać, że przyjęliśmy 5 mln uchodźców. Czyli praktycznie z dnia na dzień w każdej grupie pacjentów przybyło nam 12 proc.! Czy w związku z tym przybyło personelu? Nie. Liczba absolwentów wchodzących na rynek jest wielokrotnie mniejsza od liczby osób odchodzących z zawodu i idących na emeryturę. Zarobki, ale przede wszystkim warunki pracy nie zachęcają do wykonywania zawodów medycznych. Nie ma wymienialności pokoleń. W ciągu 10 lat stracimy 50 proc. pielęgniarek, a więc będziemy zmuszeni zamknąć połowę szpitali i wydłużyć wszystkie kolejki kilkukrotnie. Otwieranie nowych szkół nic nie da.
– Nie ma żadnej nadziei?
– Jest. Jedyną nadzieją na leczenie coraz mocniej staje się sektor prywatny i tam będą uciekać również medycy podążający za lepszymi warunkami i płacą.
Rozmawiała Sandra Skibniewska