Prof. Jan Hartman

i

Autor: ARCHIWUM

Jan Hartman: Szkoła to przeżytek

2013-05-15 4:00

Powszechne szkolnictwo psuje dzieci - twierdzi prof. Hartman

"Super Express": - Minister Edukacji Krystyna Szumilas nie poradziła sobie z zadaniem z języka polskiego dla 12-latków. Dwie nauczycielki, nie wiedząc, kogo oceniają, uznały, że należy jej się jeden punkt za treść i ani jednego za poprawność językową.

Prof. Jan Hartman: - Współczuję pani minister porażki. Padła ofiarą systemu, którego tak broni. Doktor fizyki i dziennikarz Tomasz Rożek sam zanalizował własny tekst, który był zadaniem maturalnym. Dostał zaledwie 65-70 proc. punktów. Jego interpretacja rozmijała się z tym, co za dobre odpowiedzi uznał autor klucza!

- Testy maturalne to bzdura?

- To głupota. Ta standaryzacja prowadzi do bałamuctwa. Niewiele mówi o uczniu. Problem jest jednak głębszy.

- Jaki?

- Nie ma znaczenia, czy minister jest dobry, czy kiepski. To system powszechnego szkolnictwa umiera, staje się przeżytkiem.

- Pańscy koledzy z lewicy zawyją ze zgrozy. Powszechna edukacja z obowiązkiem szkolnym to dogmat.

- Niby dlaczego? Owszem, to zdobycz cywilizacyjna - dawanie wszystkim w miarę równego startu. Wszystko ma jednak swój koniec. Koledzy z lewicy sami powiedzą, że inne rzeczy się kończą. Tradycyjne małżeństwo, granice państw. Kończy się i szkoła. Większość łudzi się jednak, że można to ratować jakimiś czarodziejskimi reformami. Ja nie wierzę. Mamy XXI wiek. Nieustanne naprawianie dyliżansu nie uczyni z niego autobusu.

- A w co pan wierzy?

- W demokratycznym, egalitarnym społeczeństwie nie da się utrzymać dzieci w klasie i autorytetu nauczyciela oraz szkoły bez dyscypliny. W prywatnych są dawny rygor i represje. To utrzymuje elitarny poziom. Rodzice godzą się na to w zamian za realny zysk, selekcję i wiedzę. Powszechnie nie ma jednak do tego powrotu.

- Pan, lewicowy filozof, mówi, że poziom szkolnictwa padł ofiarą postępu i liberalnych obyczajów?

- Nie rozpaczam, ale opisuję rzeczywistość. Postęp to postęp. Dzieci, rodzice i społeczeństwo nie pozwolą już na sytuację, w której ktoś groźbą przemocy coś wymusza. Szkołą od dawna nie rządzą już nauczyciele. Zapanowała w nich infantylna atmosfera wspólnoty przetrwania i zabawy. Brak stresu, kochajmy się, wycieczki, sadzenie drzewek, partnerstwo, rekolekcje, żeby wszyscy zdali... Wszystko to zinfantylizowane do poziomu dziecka. Zakłamane i małe. I taka szkoła niczego już nie uczy.

- Niczego?

- Uczy rzeczy najgorszych. Przy napiętych stosunkach między nauczycielami, dyrekcją i rodzicami dzieci uczą się tego zakłamanego świata. Tej wspólnoty fałszywego zadowolenia, miłości i zabawy. Dzieci widzą te gierki nauczycieli i rodziców, jak szkoła boi się ich jako uczniów.

- Partnerskie podejście do uczniów...

- Dawniej nie do pomyślenia było, żeby uczniowie mogli oceniać nauczycieli, czyli na nich wpływać! Dzieci stają się partnerami chorej gry i szkoła je psuje. Wychodzą z niej, widząc, że świat dorosłych jest zakłamany, obłudny, pełen intryg i skrywanej nienawiści. I dzieci idą w świat zblazowane, myśląc, że wszystko jest takie. Wyrastają z nich obywatele z pogardą, pełni goryczy i szyderstwa. Uznający przemądrzałość i pogardę za mądrość.

- Ciekawe, bo konserwatyści od lat mówią o współczesnej szkole to samo.

- Tyle że oni wierzą, iż to można odwrócić. "Zreformować". Ja wiem, że to po prostu śmierć instytucji, jaką znamy. Z budynkami, nauczycielami i lekcjami szkoła ma przed sobą kilkadziesiąt lat. Ba, za 10 lat nie będzie możliwe, żeby 17-, 19-letnich dorosłych młodych ludzi ktoś zmuszał do siedzenia w jakichś ławeczkach! Słuchania jakiegoś pana czy jakiejś pani! Będą się pukali w głowę. Nawet jeżeli zostanie przymus, skończy się powszechnym bojkotem.

- Co się zmieni pierwsze?

- Nie jestem prorokiem, ale zapewne będzie więcej przedmiotów do wyboru. I zniesienie obowiązku. Szkoła pozbędzie się hołoty, dla której obowiązek szkolny jest jak skazanie na więzienie od 6. do 19. roku życia.

- Bez powszechnego szkolnictwa nie zacznie się lament o poziomie wiedzy społeczeństwa?

- Nie ma zagrożenia. Lament jest teraz, gdy się utrzymuje pozory. Z każdą reformą jest tylko gorzej. Szkoła od dawna nie jest już głównym źródłem wiedzy. Ma nauczyć czytać i pisać, liczyć. Później są inne źródła. Przecież cała wiedza obecnych maturzystów może być spisana na kilkunastu stronach. W dodatku poprzekręcana. Po kilkunastu latach?! Ile potrzeba inteligentnemu człowiekowi, by się nauczył kilkunastu stron?! Powszechna, obowiązkowa szkoła to strata czasu. Zysk jest pozorny - skoszarowanie młodych, by się nie włóczyli po okolicy.

- Kiedy krytykowałem upowszechnienie szkół wyższych, znajomy o lewicowych poglądach stwierdził, że "niezależnie od poziomu im więcej wykształconych, tym lepiej". Moje obiekcje uznał za "reakcyjne fantazmaty, żeby było więcej pracowitego ludku ssącego brudne paluchy i latającego do kościółka".

- Bo te wszystkie beznadziejne szkoły prywatne pełnią jakąś rolę pogotowia ratunkowego. Przychodzą do nich maturzyści z wiedzą na poziomie dawnej 6. klasy podstawówki. I po talerzu papki wychodzą na poziomie absolwenta gimnazjum. Tyle że cena za to jest za wysoka. Całkowite poniżenie wagi dyplomu wyższej uczelni. Z niewielką pulą wyjątków. Dziś jest to metoda ukrywania bezrobocia przez państwo, a nie edukacji.

Prof. Jan Hartman

Filozof, wykładowca UJ