Zbrodnie wojenne w odwecie za silny opór Ukrainy
Rosyjskie wojska nieustannie atakują ukraińskie miasta, zabijając cywili. Do jednego z najtragiczniejszych zamachów doszło w ubiegłą sobotę w mieście Dniepr, gdzie rakieta Ch-22 (zaprojektowana do niszczenia lotniskowców) zburzyła blok mieszkalny. Biorąc pod uwagę liczbę zabitych oraz zaginionych, w tym jednym zamachu mogło zginąć ponad 50 osób.
Rosyjskie wojsko atakuje cywilne obiekty, bo nie jest w stanie złamać oporu sił zbrojnych Ukrainy w Donbasie, gdzie toczą się zaciekłe walki. Koszmar tych walk dobrze znają polscy medycy bojowi z grupy „W Międzyczasie”, ponieważ ratowaniem życia żołnierzy zajmują się tam już od 2014 r. Jeżdżą na pierwszą linię frontu, tam, gdzie nie docierają ratownicy z innych państw. I robią to całkiem bezinteresownie, bo są wolontariuszami. Kanadyjczycy czy Amerykanie pomagają w leczeniu ukraińskich żołnierzy w szpitalach, ale tylko Polacy odbierają rannych z miejsc np. pod ostrzałem artylerii.
Kanclerz Niemiec naciskany. Europarlament nalega, by Niemcy przekazały Ukrainie leopardy
Zobacz wywiad z Damianem Dudą w programie "Raport Złotorowicza" (dalsza część tekstu po wideo):
Zmarli pacjenci pozostają w pamięci
– Jeździmy tam, gdzie inni boją się zapuszczać, w ekipach od dwóch do czterech osób, maksymalnie sześciu. Dobrze mówimy po ukraińsku, więc nie ma trudności z porozumiewaniem się. I zajmujemy się całym szeregiem obrażeń. Jest dużo obrażeń od odłamków, są też rany postrzałowe i jest utrata kończyn – opowiada Damian Duda, szef zespołu medyków „W Międzyczasie”. Polacy stykają z ludzkim cierpieniem, także ze śmiercią. – Każdy pacjent pozostaje w pamięci, ale najbardziej ci, którym nie udało się pomóc. Nie myślimy o zmarłych podczas pracy, ale później rozmawiamy o tym, co można było lepiej zrobić – opowiada ratownik.
Żołnierze doświadczający koszmaru wojny czasami nie potrafią sobie później radzić z emocjami. Nie inaczej jest z frontowymi ratownikami. – Staramy się rozmawiać z naszymi rodzinami lub ze specjalistami, aby nie przenosić wydarzeń z frontu do naszego zwyczajnego życia. Każdy radzi sobie inaczej. Dla jednego samo poczucie zagrożenia jest trudne, dla innego ostrzał, a dla jeszcze innego śmierć rannego żołnierza. Mamy sposoby rdzenia się z takimi sytuacjami. Najważniejsze, aby nie były to sposoby dla nas szkodliwe – opowiada Damian Duda.
Czy Putin zaatakuje Finlandię?! Władze ujawniają prawdopodobieństwo nowej wojny
Polacy są bardzo dobrze przyjmowani przez żołnierzy, wdzięcznych za przyjazd w miejsce ogarnięte ciężkimi walkami. Czasami Ukraińcy dziwią się, że ktoś chciał przyjechać z kraju, do którego się najczęściej ucieka przed wojną. – Czujemy dużą wdzięczność i zaufanie. Razem z żołnierzami jemy i śpimy w okopach. Rozumiemy się z nimi bez słów – przyznaje szef polskich medyków.
Najemnicy nie odpuszczą polskim ratownikom
Za ratowanie życia Ukraińców Polacy są znienawidzeni przez Rosjan. Najemnicy z grupy Wagnera wymieniają się wizerunkami naszych ratowników i rozpowszechniają fałszywe o nich informacje, np. że handlują ludzkimi organami. – Po dostaniu się do rosyjskiej niewoli żywi stamtąd nie wrócimy – uważa Damian Duda, któremu zdarza się opatrywać schwytanych żołnierzy rosyjskich – cennych dla Ukrainy, bo mogą posłużyć do wymiany jeńców. Dlatego ratownicy muszą starać się utrzymywać Rosjan przy życiu – mogą być później wymienieni na ukraińskich żołnierzy – dodaje Duda.
Polscy medycy bojowi potrzebują wsparcia, ponieważ utrzymują się tylko z wpłat od darczyńców, a sprzęt przez nich używany na wojnie szybko się zużywa. Ostatnio w ostrzale poważnie ucierpiał jeden z ich samochodów. – Nasze ciuchy zużywają się z prędkością światła, są ciągle brudne od krwi i błota. Potrzebujemy też środków na wykupienie ubezpieczenia, aby w razie, gdy ucierpimy, można było ściągnąć nas do Polski. A także na wypadek naszej śmierci – wyjaśnia szef zespołu ochotników. Ratownikom pracującym w Donbasie można pomóc, wpłacając datek przez stronę: https://zrzutka.pl/nc3hm5.