Do tej pory Tuska martwiło raczej to, że Polski rząd zmarginalizuje nasz kraj, narazi na straty, obciach i wszelkie plagi brukselskie, jeśli uchodźców nie przyjmie. Dobro Polaków, tych prostych, normalnych, takich jak on, spędzało mu zresztą ponoć przy tym sen z powiek. Nie cieszyły go lokaj ani apartamenty, ani wysoka pensja. I co się stało, że nagle przewodniczący Tusk postanowił, zamiast dalej potępiać Warszawę, na którą zaraz spadną euroknuty, zmienić zdanie? Widać mu się spodobało. Musiał najwyraźniej dojść do wniosku, że fajnie tak oberwać. Że nie chce już, by go głaskano, chwalono, poklepywano po plecach.
I nie chodziło też o inne sprawy. Nie chodziło o to, absolutnie, że w gruncie rzeczy Tusk przyznał, że polityka tak ubóstwianej przez niego ekipy spod znaku Merkel i Juncker właśnie poniosła gigantyczne fiasko. Nie chodzi też o podlizywanie się polskiemu wyborcy, który - jak się okazuje - w większości ma na tyle instynktu samozachowawczego, że kebab, owszem, chętnie zje i przybyszowi chętnie wskaże drogę, ale nie kilkuset tysiącom przybyszów, których na siłę osadzą tu Niemcy, o przepraszam, urzędnicy Komisji Europejskiej.
Po prostu Donald Tusk jak zawsze miał rację. Nieprzyjęcie uchodźców fatalnie się skończy dla naszego kraju. Ale były premier też chce oberwać, bo tak naprawdę nigdy za luksusem i wygodą nie przepadał. Od zawsze był z tego znany.
Zobacz także: Wiktor Świetlik: Łapy precz od wyra