Opinie Super Expressu. Prof. Stanisław Gomułka: Rosja na bombie zegarowej

i

Autor: Andrzej Lange Prof. Stanisław Gomułka

Stanisław Gomułka: Nikt nie mówi, skąd weźmie pieniądze

2015-05-21 4:00

- To, co obiecują kandydaci, to kiełbasa wyborcza - uważa prof. Stanisław Gomułka, główny ekonomista BCC.

"Super Express": - Kandydaci na prezydenta tryskają kolejnymi pomysłami, jak poprawić byt Polaków. To oczywiście kosztuje. Jako ekonomiście włosy stają dęba, kiedy widzi pan miliardy złotych, których zabraknie w budżecie?

Prof. Stanisław Gomułka: - Istotnie. Widzę jednak różnicę między Bronisławem Komorowskim a Andrzejem Dudą. Urzędujący prezydent obiecuje dużo mniej. Jego propozycje to koszt ok. 7 mld zł rocznie, a te Andrzeja Dudy należałoby szacować na 50-60 mld zł. Trochę się dziwię kandydatowi PiS.

- Czemu?

- W ostatnich latach partia Jarosława Kaczyńskiego zauważała, że w okresie rządów PO deficyt budżetowy mocno wzrósł i wytykała to rządzącym. Teraz deficyt wynosi 3 proc. PKB, czyli ok. 50 mld zł. Dodanie do tego 50-60 mld, które kosztowałyby propozycje kandydata Dudy, oznaczałoby wejście na poziom niebezpieczny dla finansów publicznych.

- A propos deficytu. Prezydent Komorowski zaproponował, by pojawiła się możliwość przechodzenia na emeryturę po 40 latach pracy. Do tej pory bronił podniesienia wieku emerytalnego i jego zbawiennego wpływu na finanse publiczne. Pod wpływem emocji wyborczych zmienił zdanie i jednak chce się z tego jakoś wycofać?

- To nie jest fundamentalna zmiana poglądów. W przyszłości emerytury w Polsce będą zależeć od kapitału odłożonego przez pracowników. Tylko w wypadku jeśli uzbierane składki byłyby niższe niż minimalna emerytura, trzeba by dopłacać do świadczeń z budżetu. Jeśli ktoś pracował 40 lat i odprowadzał składki, to mało prawdopodobne, by jego emerytura była aż tak niska, żeby dokładać z pieniędzy publicznych. Dla finansów państwa koszt tej propozycji jest niewielki. Z drugiej strony jest to sygnał ze strony prezydenta, że chce być elastyczny i wyjść naprzeciw oczekiwaniom tych osób, które po 40 latach pracy nie mogą już pracować, choćby ze względu na stan zdrowia.

- Zostańmy jeszcze przy propozycjach Bronisława Komorowskiego. Chce on wprowadzić program wsparcia dla młodych pracowników, bon na dzieci do trzeciego roku życia i pomoc dla firm innowacyjnych. Dobre pomysły? Do zrealizowania?

- Na pewno jest to mniej kosztowne niż propozycje Andrzeja Dudy. Propozycje prezydenta to nadal spore obciążenie dla budżetu i oczywiście nie mówi nam, jak chce je sfinansować. Postępuje w ten sposób zgodnie z logiką wyborczą, by nie mówić o rzeczach, które mogłyby oznaczać jakiś koszt polityczny. Na pewno kiełbasa wyborcza Bronisława Komorowskiego jest o rząd wielkości mniejsza niż Andrzeja Dudy.

- Propozycja kandydata PiS, by zwiększyć kwotę wolną od podatku, to słuszny ukłon w stronę najbiedniejszych. Zastanawia mnie tylko jedno - przynosząc im ulgę, albo musi podnieść podatki innym grupom społecznym, albo ograniczyć wydatki, choćby na cele społeczne. Nie mówi jednak, którą z tych dróg by wybrał.

- Otóż to. Nie mam problemu ze zmniejszaniem obciążeń, ale kandydat Duda nie informuje nas, w jaki sposób chce zbilansować budżet - które podatki podnosić czy jakie wydatki budżetowe obciąć. Jeżeli o tym nie mówi, to jest to zwykła manipulacja i duża nieodpowiedzialność. Bez tych zastrzeżeń, o których wspomnieliśmy, koszty dla budżetu będą nie do udźwignięcia. Oczywiście nawet gdyby powstał rząd Jarosława Kaczyńskiego, to podejrzewam, że nie wprowadziłby ich w życie. Tak nieodpowiedzialnego rządu, który zaakceptowałby deficyt budżetowy na poziomie 100 mld zł, dotąd nie było i mam nadzieję, że nigdy nie będzie.

- Myśli pan, że kandydaci, zgłaszając swoje propozycje, zdają sobie sprawę, że aby komuś coś dać, komuś innemu trzeba zabrać?

- Wydaje mi się, że wcale nie są tak źle poinformowani. Co prawda jeden z kandydatów jest z wykształcenia historykiem, drugi prawnikiem, ale stoją za nimi doradcy, którzy na ekonomii się znają. To, co teraz mówią w kampanii obaj kandydaci, nie musi oznaczać, że nie mają świadomości ograniczeń, ale skupiają się jedynie na kwestiach, które ich zdaniem będą dobrze przyjęte przez elektorat. Jest więc na obu kandydatów pewna presja populizmu.

- Populizm kończy się razem z kampanią wyborczą?

- Wiemy z przeszłości, że zwykle politycy w kampaniach wyborczych mówili rzeczy, od których odstępowali, kiedy obejmowali władzę. Podejrzewam, że tak będzie i teraz. Wydaje mi się, że jeśli nawet wygra pan Andrzej Duda, swoich propozycji nie będzie mógł zrealizować. Ani w przypadku rządu zdominowanego przez PO, ani w przypadku rządu zdominowanego przez PiS. Przecież nawet kiedy władzę dzierżyła partia Jarosława Kaczyńskiego, rząd był raczej odpowiedzialny i nie zwiększał nadmiernie deficytu. Nawet kiedy rządził Leszek Miller, za kwestie gospodarcze odpowiedzialni byli rozsądni ludzie w rodzaju Marka Belki czy Jerzego Hausnera. Wyraźnie podkreślałbym więc, że obietnice, które pojawiają się w kampanii wyborczej, szczególnie te populistyczne, trzeba traktować jako zwykłą kiełbasę wyborczą. Mnie się to nie podoba i mam nadzieję, że wyborcom także się nie podoba, bo to wprowadzanie ich w błąd. Nie jestem jednak szczególnie zaniepokojony, bo w kwestii finansów publicznych prezydent nie ma za dużo do powiedzenia.

Czytaj też: Debata u Kukiza - piątek 21.15. Wiemy, co się wydarzy!