Ano z budżetu Sejmu, w którym na przyszło rok zaplanowano 2 miliony złotych dla tych, którzy odejdą do nowych zadań w Brukseli i na wysokich stanowiskach samorządowych. Dla większości z nich zmiana miejsca pracy będzie się wiązała też z ogromną podwyżką zarobków i przychodów pośrednich, np. z prawem do wysokiej emerytury. Jest się więc o co bić, a że podatnik za takie zmiany zapłaci, to... sprawa podatnika. Więc może już czas wprowadzić nowe prawo, które zabroniłoby takich praktyk. Jeśli idziesz polityku do Sejmu, to na całą kadencję. Bo inaczej narażasz nas, Polaków, na dodatkowe koszty i co ważniejsze - łamiesz umowę, którą zawarłeś z tymi, co głosowali na ciebie i zawodzisz ich zaufanie.
Ale ponieważ w grę wchodzą duże pieniądze, nie oczekiwałbym takich przejawów moralności ze strony naszych polityków - i obojętne, z jakiej są partii.
Nie wymagajmy więc od nich minimum taktu, ale wymagajmy, by wreszcie doprowadzili do ustalenia minimalnej stawki za godzinę pracy. Dziś są w Polsce ludzie, którzy zarabiają 4 zł za godzinę, a nawet mniej. Związkowcy biją się o to, by to minimum wynosiło 11 zł, minister pracy mówi o 10 zł. Obawiam się, że skończy się tylko na gadaniu. A przecież to nie są wielkie pieniądze. Prawdziwie godne minimum za godzinę pracy ustaliły właśnie dwie największe partie z kraju naszego zachodniego sąsiada. I najgorzej wynagradzany Niemiec będzie otrzymywał za 60 minut swojego wysiłku złotych 40.
To pokazuje tylko miejsce Tuskowego kraju w Unii. Nie gonimy najbogatszych. Tracimy do nich dystans. Wiedzą to nasi posłowie i dlatego gonią do Brukseli.