Dziś ten sam Miller żąda powołania komisji sejmowej w sprawie tzw. infoafery w MSW (wcześniej w MSWiA), nazywanej przez funkcjonariuszy Centralnego Biura Antykorupcyjnego największą aferą korupcyjną w historii III Rzeczypospolitej.
Sam główny oskarżony w tym przekręcie Andrzej M. dostał - jak twierdzi prokuratura - łapówki wartości ponad 5 milionów złotych. A rzecz dotyczy złamania 127 procedur przetargowych wartości 1,5 miliarda złotych. Przy tym afera Rywina to pikuś. Po to przypominam te wartości, by nie przekonywać więcej, że komisja śledcza jest tu niezbędna.
Dodatkowego argumentu dostarczył wczorajszy "Wprost", który publikuje fragmenty raportu amerykańskiej firmy na temat infoafery. Raportu skandalicznego, bo opartego po części na... ustaleniach urzędników obecnego MSW i Ministerstwa Administracji i Cyfryzacji. Rzecz pachnie szpiegostwem, ale nie w tym teraz rzecz. W raporcie bowiem padają mniej lub bardziej zasadne oskarżenia wiążące głównego oskarżonego z najważniejszymi politykami PO, rządu i Kancelarii Premiera - Grzegorzem Schetyną, Sławomirem Nowakiem i Tomaszem Arabskim.
Schetyna, ówczesny zwierzchnik dyrektora CPI - Andrzeja M. - zaprzecza. Kancelaria Premiera, w której pracowali wcześniej Nowak i Arabski - milczy. Donald Tusk wycinający dziś Schetynę i jego zwolenników - w sprawie infoafery bronił "kolegi z boiska", twierdząc, że to Schetyna doprowadził do jej ujawnienia.
Można jednak odnieść wrażenie, że szefowi rządu, gwarantowi standardów moralnych Platformy, nie zależy na publicznym wyjaśnieniu tej megaafery. Gdyby tak było, o kryminalnym styku biznesu i polityki dyskutowałaby już dziś komisja sejmowa.
Ale nawet taki mistrz kontroli nad komisjami śledczymi jak Tusk (patrz: afera hazardowa) wie, że do wyborów zostały tylko dwa lata. Nie warto więc nawet dla wysokich standardów ryzykować utraty władzy. Przykład Leszka Millera, największej ofiary afery Rywina, jest ciągle żywy.
Stanisław Drozdowski, zastępca redaktora naczelnego "Super Expressu"