Bo to panowie obsadzani na tym najgorętszym z wszystkich ministerialnych stołków mieli odpowiadać za reformę polskiego sądownictwa. Ale trudno o rozsądną i konsekwentną reformę, jak również o jakże ważne zaufanie społeczne, jeżeli premier ministra sprawiedliwości zmienia średnio raz do roku. I to często bez prawdziwego merytorycznego powodu. Zbigniew Ćwiąkalski został zdymisjonowany, bo powiesił się bardzo ważny (w sprawie Olewnika) więzień. Tu premier wykonał wyrok na zamówienie mediów, a znany i ceniony adwokat oraz puzonista wrócił do Krakowa. Nazwisko jego następcy zaskoczyło wszystkich.
Sędziwy bohater walki z komuną Andrzej Czuma jako minister bardziej dbał o syna niż o resort, a jego brak przygotowania merytorycznego musiał doprowadzić do katastrofy. Młody Krzysztof Kwiatkowski, który przejął ministerstwo, zdawał się urzędnikiem wymarzonym, a poza tym znakomicie odnajdywał się w mediach. Lubiany i ceniony gwałtownie piął się w hierarchii Platformy Obywatelskiej. To było jego nieszczęście. Bo w nowym rządzie, po wyborach w 2011 roku, nie znalazł uznania w oczach szefa, który powołał Jarosława Gowina. Tusk wprowadzając do rządu lidera nieformalnego konserwatywnego skrzydła PO, liczył, że będzie miał nad nim większą kontrolę. Gowin jednak nie chciał i nie potrafił pójść na kompromis. Jeżeli z jego poglądami nie zgadzały się projekty rządu, to tym gorzej dla tych projektów. Na taką samowolę premier nie mógł pozwolić, stąd wczorajsza dymisja i powołanie piątego już, kreowanego przez Tuska ministra sprawiedliwości...
Choć, muszę przyznać samokrytycznie, słowo "kreowanie" jest tu nadużyciem. Bo Marek Biernacki był już na przełomie wieków sprawnym i chwalonym ministrem spraw wewnętrznych w rządzie Jerzego Buzka. I w tym cała nadzieja, że spośród wszystkich wymienionych wydaje się najmniej zależny od Tuska...