Polityka strachu
Niesłabnący kryzys migracyjny na granicy polsko-białoruskiej i zbliżające się ćwiczenia armii białoruskiej i rosyjskiej u naszych granic sprawiły, że premier wystąpił do prezydenta o wprowadzenie stanu wyjątkowego w przygranicznych regionach. Opozycja kpi, że oto w rocznicę porozumień sierpniowych rząd wprowadza ograniczenie swobód obywatelskich w części kraju, ale to nie rocznica sierpnia’80, ale zbliżająca się 20. rocznica ataków na World Trade Center podpowiada, jak interpretować działania rządu PiS.
Jasne, że sytuacja na granicy z Białorusi nie należy do najłatwiejszych. Łukaszenka uparcie ją destabilizuje, konsekwentnie szmuglując zdesperowanych ludzi z Bliskiego Wschodu, Afryki i Afganistanu, obiecując im łatwą drogę na Zachód, a sąsiadującym państwom UE serwując poważny problem do rozwiązania i szukając szansy, by Zachód zmiękł i uznał jego uzurpatorską władzę. Jest oczywiste, że nie możemy sobie pozwolić na uleganie szantażowi białoruskiego reżimu, ale czy wprowadzenie stanu wyjątkowego w tym pomoże? Raczej nie, bo nie da pilnującym granicy służbom nowych, skuteczniejszych narzędzi do zwalczania łukaszenkowskich prowokacji. W takim razie po co to wszystko?
Mariusz Kamiński na konferencji prasowej mówił wprost o tym, że stan wyjątkowy ma sprawić, że „żadnych wycieczek, żadnych happeningów, żadnych manifestacji w tym pasie granicznym nie będzie można organizować”. Koniec więc z obecnością dziennikarzy czy organizacji pozarządowych upominających się o humanitarne traktowanie koczujących na granicy uchodźców. Wracamy też tu do 11 września.
Ataki na WTC wprowadziły wśród Amerykanów poczucie zagrożenia skutecznie podsycane kolejne lata przez administrację Busha, pomagając mu nie tylko wzmocnić swój autorytet, skonsolidować władzę, ale także, jak się okazało, ją rozszerzać. Stan wyjątkowy przy granicy trudno traktować inaczej niż wpisanie się w tę politykę strachu i próbę osiągnięcia podobnych rezultatów przynajmniej jeśli chodzi o autorytet władzy i jej konsolidację. Zamiast bać się na przykład rosnącej inflacji, przynajmniej na moment mamy ulec wojennej mobilizacji (w końcu jesteśmy na „wojnie hybrydowej” z Łukaszenką) i atmosferze strachu, którym PiS będzie politycznie grać.