Chodzi o głośną aferę z wyrabianiem pozwolenia na broń przez Cezarego Grabarczyka w 2012 r. Pod koniec lipca br. prokuratura w Ostrowie Wlkp. umorzyła śledztwo dotyczące roli polityka w aferze. Uznała, że nie poświadczył on nieprawdy w dokumentach, które podpisywał, starając się o pozwolenie. Ale według śledczych policjanci, którzy egzaminowali Grabarczyka, robili wręcz wszystko, by ten z pominięciem formalnych procedur egzamin zdał.
Z uzasadnienia umorzenia śledztwa wynika, że Grabarczyk w styczniu 2012 r. pojawił się w komendzie policji, by uzyskać pozwolenie na broń. Żeby złożyć taki wniosek, trzeba było wnieść opłatę administracyjną w wysokości 242 zł. "Naczelnik komendy wojewódzkiej policji wezwał do gabinetu jedną z pracownic wydziału i polecił jej dokonanie opłaty w pobliskim banku" - czytamy w prokuratorskich aktach.
Polityk w specjalnym trybie zdawał też egzamin. Nie było trzyosobowej komisji, która musiała potwierdzić prawidłowość egzaminu. A w dniu, kiedy pojawił się na strzelnicy, powinien mieć już zaliczoną część teoretyczną. Nie miał. Z kolei egzamin praktyczny wyglądał bardziej jak towarzyskie spotkanie aniżeli poważny sprawdzian.
W rozmowie z "Rzeczpospolitą" polityk nie miał sobie jednak nic do zarzucenia. - Jak się przychodzi do urzędu, to się poddaje jego procedurom - powiedział krótko Grabarczyk.
Przypomnijmy, że po wybuchu afery polityk przestał być ministrem sprawiedliwości. W aferze zarzuty usłyszeli jedynie łódzcy policjanci.
Zobacz: Nowy sondaż wyborczy: PO dogania PiS! Kaczyński powinien się bać?