Wykorzystywać seksualnie miał i Łyżwiński, i Lepper. Sama głęboko skrzywdzona Krawczyk mówiła o tym najuczciwiej, jak umiała. Na przykład: "Pewnie dalej byłabym zobligowana do milczenia. Lojalności wobec partii, bo z ramienia tej partii sprawowałabym jakąś publiczną funkcję" - przyznała w ten sposób, że gdyby Samoobrona dała jej wtedy jakąkolwiek posadę, na przykład radnej sejmiku, to dalej zgadzałaby się pewnie na gwałcenie. Uczciwe wyznanie. Nawet za uczciwe.
Dalej z Anetą Krawczyk było jeszcze szczerzej. Z całą stanowczością zeznała, że ojcem jednej z jej córek jest Łyżwiński. Któż miał to wiedzieć, jak nie ona? Zrobiono więc badania DNA i wyszło, że nie Łyżwiński. Wtedy Krawczyk strzelała dalej: w takim razie ojcem jest Lepper! Zbadano DNA Leppera. Okazało się, że Lepper też nie. Kolejnego chłopaka Krawczyk już nie wskazała.
W związku z tym, że ewidentnie kłamała co do ojcostwa swojego dziecka, sąd uznał, że jest wiarygodna. Łyżwiński trafił do więzienia (miał także inne przestępstwa na sumieniu). Proces w sprawie Leppera miał się odbyć jeszcze raz. Nie odbędzie się...
I jeszcze jedno. Żona Łyżwińskiego przedstawiła sądowi list, który Aneta Krawczyk miała odręcznie napisać do Łyżwińskiego. Krawczyk nigdy nie zaprzeczyła, że to jej charakter pisma. Treść listu zdumiewająca jak na wykorzystywaną i gwałconą osobę: "Podobała ci się kara? Zakładam, że ci się podobała kara. Może chcesz jeszcze? Powiedz kiedy, a spełnię twoje najskrytsze sadomasochistyczne marzenia". Cóż, mali ludzie, wielka polityka.