Granica polsko-białoruska, gdzie koczują uchodźcy, pilnowana jest z jednej strony przez białoruskie wojsko, z drugiej przez Straż Graniczną oraz Wojsko Polskie. Na miejscu są obecni także aktywiści, którzy mogą się komunikować z uchodźcami jedynie na odległość. Komunikaty przekazane w ten sposób są następnie analizowane przez lekarzy. - Stan zdrowia tych ludzi się pogarsza. Narzekają na nerki. Pięć osób jest w stanie ciężkim, jedna w krytycznym, jak powiedzieli lekarze analizujący przekaz uchodźców, jest osoba, która bardzo słabo oddycha. Są osoby, które mają krew w moczu. To bardzo niebezpieczne i jesteśmy w sytuacji, w której życie tych ludzi jest bezpośrednio zagrożone – ocenił specjalista od psychologii ratunkowej, Tomasz Kozłowski, w rozmowie z Onetem. Ocenił też zachowanie żołnierzy na granicy jako okrutne. Chodzi o sytuację zaobserwowaną przez lornetkę przez jedną z kobiet. Jeden z żołnierzy siedzący bardzo blisko uchodźców miał wypić wodę z butelki, a resztę wylać na ziemię. - I mówimy tu o sytuacji, gdzie ci ludzie na granicy cierpią na niedobór wody i piją ją z brudnej rzeczki. To niewyobrażalne. To dowód na to, że człowiek może posunąć się do okrucieństwa – stwierdził ekspert.
Zobacz: Wiemy, co Sterczewski miał w torbie dla migrantów. Zawartość zaskoczy każdego
Tymczasem w Radiu Zet Marcin Przydacz, minister spraw zagranicznych, powiedział, że to Białoruś odpowiada za stan zdrowia uchodźców, a obrona polskich granic odbywa się zgodnie z prawem. - Kodeks Schengen mówi jasno: nie można przekraczać granicy w dowolnym miejscu – mówił. Jak powiedział, Polska ponowiła także notę do Białorusi z prośbą o pozwolenie na zgodę, by udzielić osobom koczującym przy granicy pomocy. - Nie odnotowałem odpowiedzi. Ponowiliśmy notę, transport został wycofany z granicy, ale jest w magazynie i może znaleźć się - w ciągu dwóch, trzech godzin - w miejscu, w którym jest potrzebny – stwierdził.