"Super Express": - Jak skomentowałby pan wyrok sądu, który zakazuje publikacji zdjęć osób powszechnie znanych w miejscach publicznych bez ich zgody?
Tomasz Wróblewski: - Sąd ogranicza wolność słowa i kontrolną funkcję mediów. Za chwilę będzie można to rozciągnąć na polityka, który spotyka się na cmentarzu z biznesmenami. Np. po to, by dogadać kierunek prac nad ustawą. Co innego, gdy fotografowana osoba wytacza proces i oświadcza, że została naruszona jej godność. Ale generalny zakaz publikacji takich zdjęć jest dziwaczny i straszny.
- Zdaniem sądu publikacja powinna się odbywać tylko za zgodą osoby fotografowanej. Innymi słowy tylko wtedy, gdy sytuacja będzie upozowana i sztuczna
- Na szczęście nie mamy prawa precedensowego. Ten wyrok stwarza jednak pytania: co zrobić z politykiem, który spotyka się z kimś w miejscu publicznym? Kto jest osobą publiczną? Czy bardzo znaczący milionerzy, jak Gudzowaty bądź Krauze, spotykający się z politykami, uczestniczą w prywatyzacji olbrzymich firm i podpisują strategiczne kontrakty - uprawiają politykę czy też nie? Czy są wyłącznie osobami prywatnymi?
- Co z gwiazdami mediów, piosenkarzami i dziennikarzami?
- To powinno być rozpatrywane tylko w kategorii smaku. Sytuacja, w której wkracza tu rygor prawny, zaczyna być groźna. Jestem zwolennikiem bardzo liberalnych przepisów, które mogą być korygowane procesami cywilnymi. Wykładnią nie może być jednak to, że ktoś znajduje się w miejscu publicznym i nie życzy sobie robienia zdjęć. To objęłoby właściwie wszystkich. Amerykańskie media nie mają z tym problemu. Panuje tam zasada, że większym złem jest jedno naruszenie wolności słowa niż dziesięć naruszeń godności. To drugie da się bowiem skorygować w procesach cywilnych.
- Red. Mariusz Ziomecki stwierdził na naszych łamach, że sądy wyręczają w Polsce polityków w nakładaniu kagańca na media.
- Mamy kilka takich niepokojących sygnałów. Media nie powinny zmieniać się w narzędzie propagandy. Tymczasem za normalną przyjęto debatę prawyborczą, w której nie pozwolono na zadawanie pytań dziennikarzom. Obawiano się, że zapytają o coś niewygodnego. Z fotografowaniem jest podobnie. Nie można dopuszczać do sytuacji, w której politycy bądź gwiazdy rządzą mediami decydując, że pokażą się tylko upozowani i upudrowani. To zresztą jakaś niekonsekwencja. Narzeka się, że media pokazują fałszywy obraz świata. Ludzi odrealnionych. A z drugiej strony wyrok sądu fałszuje rzeczywistość. Czy mamy pokazywać prawdziwe życie tylko w przypadku zwykłych ludzi i fałszować w przypadku powszechnie znanych?
- Z czego to wynika?
- Z coraz większego zamykania się elit na społeczeństwo. Sędziowie, politycy i gwiazdy mediów to jeden, wesoły autobusik. Ludzie zamożni podciągnęli drabinę i nie chcą, żeby ktoś do nich zaglądał. Ale wolność mediów w USA też nie pojawiła się od razu. W czasach prezydenta Johnsona dziennikarze i biznesmeni jeździli na wspólne wypady z politykami. Alkohol, panienki. I w pewnym momencie taką imprezę opisała osoba zastępująca korespondenta, stażystka z "Philadelphia Enquirer". Wybuchła afera i od tamtej pory dziennikarze stoją już po stronie społeczeństwa. W Polsce wymaga się od nas, żebyśmy stanęli po drugiej stronie. Dostajemy zaproszenie do autobusu, ale nie możemy się dzielić wiedzą ze społeczeństwem. Takie tumanienie narodu jest typowe dla wszystkich elit, które usiłują zawłaszczyć sobie prawo do interpretacji świata i wydarzeń. W krajach o normalnej demokracji nie da się tego utrzymać. Ale i u nas, od kiedy pojawił się Internet, takie wyroki to ostatnia próba zaprzeczania rzeczywistości.
Tomasz Wróblewski
Dziennikarz i publicysta, redaktor naczelny "Dziennika - Gazety Prawnej"