Redaktor Lis bardzo chce być moralistą i są media, które uważają, że posiada autorytetowe kompetencje. Więc pytanie sprawdzające: czy autorytet obiecując coś publicznie, powinien obietnicy dotrzymać, czy może nas wszystkich uważać za bezwolną grupę sklerotyków, którym wszystko się wciśnie?
Był rok 2010. Początek roku. Redaktor Lis (nomen omen) występował w Radiu TOK FM. W sprawdzonym towarzystwie niby-adwersarzy dopieszczał się z kompanami werbalnie. Nastrój był radosny, zabawa subtelna, ale dyskusja merytoryczna.
Redaktor Lis komentując bieżącą wówczas politykę, tonem znawcy przyrzekł słuchaczom, a potem zapisał na kartce z datą 29 III 2010: "Zobowiązuję się do odgryzienia sobie przynajmniej jednej trzeciej języka, jeśli Lech Kaczyński nie będzie kandydatem PiS-u w wyborach prezydenckich". Uściślił, że chodzi o jego własny język, a nie ten w bucie.
A jak się wszyscy z tej pomysłowej obietnicy śmiali, a jak ją cytowali, a z jakim podziwem patrzyli na red. Lisa za jego odwagę i taką ad hoc kreację. No nie dość, że autorytet, to jeszcze wręcz opinii publicznej pupil. Parę osób poczuło się tym zobowiązaniem Lisa zażenowanych, nazywając je po prostu gówniarstwem, ale kto by słuchał outsiderów.
10 kwietnia minionego roku stało się jasne, że Lech Kaczyński nie będzie kandydował w wyborach. Zły los zrobił z Lisa durnia. Wywiązał się redaktor z publicznej obietnicy? Przeprosił nas wszystkich za swój szczeniacki wygłup? Nie. Swoim nieodgryzionym językiem mędrkuje dalej niezrażony. Bierze za to pieniądze z publicznej telewizji i myśli, że nic nie pamiętamy. Pamiętamy.