Na głośnej konferencji prasowej po wprowadzeniu w życie bubla zwanego ustawą refundacyjną (na tej, na której minister Bartosz Arłukowicz zapętlał mantrę o osobistej determinacji) wystąpił również wiceminister Andrzej Włodarczyk. Wystąpił nie w charakterze wiceministra, tylko kogoś, kto się zna. I udzielił specjalistycznej odpowiedzi.
Otóż na pytanie, dlaczego na liście leków refundowanych nie znalazły się insuliny o długim działaniu, tzw. analogi insuliny, powiedział, że mogą one być rakotwórcze. Powołał się przy tym na Europejską Agencję Leków, która wyniki swoich badań ma właśnie opublikować. Po tych słowach zapanowała groza i rozległy się oklaski.
Najpierw groza, no bo według słów Włodarczyka, który - przypomnijmy - występował obok ministra w charakterze kogoś, kto się zna, pacjenci długo przyjmowali lek, który może powodować raka. A potem oklaski, bo Arłukowicz z Włodarczykiem (nie podano, czy Tusk maczał w tym palce) bohatersko ten proceder ukrócili.
Nastrój wiwatów zmąciły dwa sęki. Sęk numer jeden: te lekarstwa, które mogą powodować raka, dalej można kupić w aptekach, tyle że za pełną sumę. Dlaczego śmiertelnie szkodliwych prawdopodobnie medykamentów nie usuwa się z aptek? No, to musi być tajemnica rządu! Sęk numer dwa: dziennikarze "Gazety Wyborczej" zwrócili się do Europejskiej Agencji Leków z pytaniem, czy te insuliny, których polskie ministerstwo nie chce wpisać na listę, mogą być szkodliwe? A na to agencja: nie prowadzimy takich badań!
Tyle dziś o trosce i prawdomówności Ministerstwa Zdrowia oraz o człowieku, który objawił się jako fachowiec, Andrzeju Włodarczyku.