Sprawę opisała wczoraj "Rzeczpospolita". Prokurator z Gdańska Ryszard Paszkiewicz kazał zatrzymać przedsiębiorcę pod zarzutem prania brudnych pieniędzy. Przedsiębiorcy sąd zabrał wtedy pieniądze z firmy (około 2 mln zł) do depozytu. Biznesmen siedział pół roku w areszcie, no i firma padła.
Po wielu latach uniewinniono go. Ale do tej pory nie oddano mu 800 tysięcy złotych, bo sąd twierdzi, że
ukradł je pracownik sądu! I tyle. Niby przedsiębiorca ma wyrok, że sąd musi mu oddać pieniądze, ale sąd mu nie oddaje. Dlaczego? Bo mówi taki sąd (w Gdańsku, proszę tego nie mieszać z żadnym politykiem), że nie ma. I koniec chwilowo historii.
Po przeczytaniu tej niezabawnej powiastki każdy zwykły obywatel zada sobie pytanie: to jak ja mam wierzyć sądom? Przecież tam kradną i nie oddają! Mnie natomiast zwizualizowała się (już niestety po raz kolejny) moja kochana Polska, jako taki statek, na którym sternik zasnął, a może go nie ma, na którym duża część załogi jest mocno pijana i zamiast pracować przy żaglach czy wiosłach, przegląda właśnie spiżarnię, co by tu jeszcze ukraść (kto im dał klucze do spiżarni?), nieświadoma, że kurs statku, to kurs na skały (dałby Bóg, na mieliznę). Halo? Czy tu ktoś nad czymś panuje? Czy tu ktoś rządzi?