Najczęściej schemat wyglądał tak: w na pozór dość porządnej rodzinie pozornie wszystko działo się dość porządnie. Latami jednak dojrzewał dramat.
Mąż i ojciec, pan domu, charakter miał dominujący. Żonę zdarzało mu się traktować źle, czasem bardzo. Słów użył obelżywych, tkankę miękką obił, rzadziej ingerował w kościec. Różnie, ale raczej tak było w schemacie.
W poniżanej żonie rodziło się coś. Mieszała się miłość z nienawiścią, rzuciłaby łobuza w diabły, ale były dzieci. Wrzeszczała na niego, ale on się śmiał, a zdarzało się, że po pijanemu bił, a potem przepraszał i razem szli do kościoła. Dramat dojrzewał. Myśli stawały się czarne jak rączka kuchennego noża. I nadchodził dzień... Dość miała poniżania, łapała nóż. Może nie chciała zabić, ale żyć tak też nie chciała. Sędziowie współczuli nożowniczce. Nadzwyczaj łagodzili karę.
Czemu tak natrętnie ten schemat przychodzi mi do głowy, kiedy czytam i słucham, jak Danuta Wałęsa mówi o swoim mężu? Że latami traktował ją jak własność. Że być może wcale jej nie kochał. Padają z jej ust poważne zarzuty dotyczące szczerości Lecha Wałęsy w relacjach z innymi osobami i - między wierszami - rysuje się wizerunek potwornego egoisty, dla którego żona była właściwie służącą. Poniżana Danuta Wałęsa w ręku wciąż trzyma książkę. Narzędzie zemsty czy długo odwlekanej sprawiedliwości?