Leszek Miller: Rząd ucieka od odpowiedzialności w sprawie powodzi

2010-06-09 5:00

Według hydrologów obecna powódź znacznie różni się od tej z 1997 roku. Wówczas w dorzeczu Odry obfite opady objęły znacznie większy obszar kraju. Porównywalne z sytuacją sprzed 13 lat są natomiast opady i zagrożenia w dorzeczu Wisły. Na szczęście od tamtej tragedii zmieniło się wiele.

A przede wszystkim stan prawny pozwalający na lepsze kierowanie akcją oraz infrastruktura przeciwpowodziowa, co wpływa na ograniczenie skali zniszczeń. Zapewne dlatego premier Tusk ocenił, że poniesione straty będą mniejsze. Nie warto licytować się w skali nieszczęścia, trzeba zadbać o dobre dowodzenie akcją oraz planowanie dalszych działań ratujących ludzi i ich dobytek.

Prace rządu nie są ostro krytykowane, choć zarysowały się dwie silne kontrowersje. Pierwsza dotyczy zastosowania Ustawy o stanie klęski żywiołowej z 2002 roku. Premier i politycy PO nie widzą takiej potrzeby, argumentując m.in. że przeniosłoby to centrum dowodzenia akcją ratunkową z samorządów do władz centralnych. Rzeczywiście szef MSWiA mógłby wydawać wiążące polecenia samorządom, a to one mają najlepsze rozeznanie w terenie i wiedzą, jak prowadzić akcję. Nie jest to jednak przekonujące. Chodzi o coś innego.

Przypomnijmy, że Bronisław Komorowski w lipcu 1997 roku deklarował konieczność wprowadzenia stanu wyjątkowego (ustawa o stanie klęski żywiołowej wówczas nie istniała). "W moim przekonaniu - mówił - jeśli istnieją instrumenty prawne, które stwarzają przynajmniej szansę na to, że ludzie będą się czuli zabezpieczeni, że ktoś w sposób nadzwyczajny działa, to należało z takich instrumentów skorzystać (...) Zastanawiałem się także, skąd się bierze taka niechęć do przepisów stanu wyjątkowego". Myślę, że z przepisów stanu wyjątkowego na pewno by wynikało jedno: pełna odpowiedzialność administracji państwowej i rządu za to, co się dzieje na terenach objętych klęską powodzi. Na tle ówczesnych harców opozycji postawa obecnej wydaje się umiarkowana. Dotyczy to także mediów, które czatowały na każde potknięcie. Z Cimoszewicza za skądinąd słuszne słowa, że "trzeba się było ubezpieczyć", zrobiono bezdusznego potwora. Zdanie Komorowskiego: "woda ma to do siebie, że się zbiera i stanowi zagrożenie, a potem spływa do Bałtyku" potraktowano z przymrużeniem oka.

Druga kontrowersja dotyczy nowelizacji budżetu. Cimoszewicz nie miał wątpliwości i już 12 dnia po ataku powodzi Sejm poprawił ustawę budżetową w związku z likwidacją skutków powodzi. Na tym tle praca obecnego parlamentu wygląda bardzo ospale. Na usuwanie skutków powodzi rząd przeznaczył około 5 miliardów złotych. To za mało i nie warto odrzucać od razu pomysłu nowelizacji budżetu. Rozumiem obawy przed otwarciem puszki Pandory, ale wbrew opinii premiera wygląda na to, że straty będą równie wielkie jak te z 1997 roku, choć powódź będzie mniejsza.

Podzielam poglądy wyrażone także na łamach "SE", że premier i ministrowie powinni częściej przebywać w centrum dowodzenia, a nie biegać po wałach powodziowych i pozować do zdjęć. Więcej strategicznej wizji, a mniej telewizji - chciałoby się powiedzieć.