Ryszard Czarnecki: Tusk prowadzi politykę małego kraju

2011-10-06 21:51

Można wywalczyć swoje, jeżeli robi się coś więcej niż reakcje na dyrektywy z największych stolic. Niestety, obecny rząd ściele nam tak, jakbyśmy byli jednym z najmniejszych krajów UE

- Zdobędzie się pan na obiektywność i wskaże, co przeciętnemu Polakowi daje prezydencja UE?

- Nie jestem w sztabie wyborczym PO, więc nie mogę udowadniać, że przeciętny obywatel ma z tego powodu jakieś korzyści. To niezauważalne i zmarnowane 6 miesięcy. Donald Tusk wybrał takie priorytety, że może tylko administrować Unią, a nie walczyć o prawa polskiego podatnika.

- Trudno uwierzyć, by pod rządami traktatu lizbońskiego można tu było osiągnąć coś konkretnego, niezależnie od tego, kto wybiera priorytety.

- Zdecydowanie można. Nawet taka prezydencja może być trampoliną dla politycznych bądź ekonomicznych korzyści. Węgry świadomie wybrały jeden, specyficzny priorytet - strategię dunajską, plan rozwoju ich makroregionu. Premier Orban wiedział, że jak wybierze kilka celów, to nie zrealizuje żadnego. Tuska to nie obchodziło. W 2008 roku rząd PO-PSL świadomie zdecydował, że polska prezydencja będzie po, a nie przed węgierską. Że przypadnie na kampanię wyborczą. W takiej sytuacji nie może być niczym innym niż wyborczymi ustawkami szefa PO z politykami z zagranicy.

- Były szef Komisji Jacques Delors w rozmowie z Euronews stwierdził, że prezydencja jest ignorowana. Ale z jego słów wynikało, że wcale nie z winy Tuska i PO. Winne są największe kraje zachodnie.

- Rzeczywiście te słowa były przykre, ale prawdziwe. Delors jest człowiekiem szanowanym, chyba jako jedyny szef Komisji potrafił się przyznać do własnych błędów i zaniechań. I ma rację, że kurs UE wyznacza niemiecko-francuska dominacja. Martin Schulz, polityk SPD, który niebawem będzie szefem Europarlamentu, mówił ostatnio bez ogródek o dyktacie Berlina i Paryża. Tyle że nawet w takiej sytuacji można wpływać na politykę UE. Nawet z pozycji jednego z najbiedniejszych, ale też największych jej krajów. Premier Tusk stał się jednak potakiwaczem. Niemal na wszystkie propozycje odpowiada "yes, yes, yes".

- Gdyby odpowiadał "no, no, no", to nie obeszłoby to Berlina czy Paryża mniej więcej tak samo?

- To nieprawda. Można wywalczyć swoje, jeżeli robi się coś więcej niż reaguje na dyrektywy z największych stolic. Trochę jak w przysłowiu "jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz". Istnieje dość duża przestrzeń zależna od Warszawy. Niestety, obecny rząd ściele nam tak, jakbyśmy byli jednym z najmniejszych krajów UE.

- Dobrze, ale co może "ścielić" po rezygnacji z traktatu nicejskiego?

- Kiedy mieliśmy rządy PiS, to mogły się one nie podobać, mogły kogoś w Europie irytować. Ale miały ambitne cele, twardo stawiały polskie sprawy - i to było szanowane. Szef Platformy ściele zaś sobie głównie przyszłe stanowisko przewodniczącego Komisji Europejskiej, choć są to marzenia ściętej głowy.

- Inne kraje coś takim twardym stanowiskiem wywalczyły? Tylko proszę bez przykładów Wielkiej Brytanii czy Niemiec, bo to inna kategoria...

- Oczywiście, że tak. Choćby Hiszpania, która w 1991 zablokowała podpisanie układu stowarzyszeniowego z EWG Polski, Czechosłowacji i Węgier. Wymusiła w ten sposób poszerzenie akwenów połowowych dla swoich rybaków. Warto twardo negocjować, nawet walnąć pięścią w stół. Wbrew temu co mówią różni potakiwacze, nikt później nie ma za złe takiego stanowiska, bo walka o swoje prawa w Unii jest normalna.

- Czy to walenie pięścią w stół nie byłoby lepiej słyszalne w większej frakcji? PO jest w największej, ma możliwości, niezależnie od tego, jak pan ocenia ich wykorzystanie. Wy walicie piąstkami w mały stolik...

- Absolutnie sprzeciwiam się takiemu stawianiu sprawy. PO nie potrafiła przekonać swoich kolegów z owej dużej frakcji do zwiększenia budżetu UE. PiS potrafił zaś przekonać brytyjskich konserwatystów do zmiany stanowiska w dziedzinie polityki rolnej! Porozumienie rządów w sprawie zwiększenia środków na politykę rolną jest naszym sukcesem. Potrafiliśmy "wychować" Brytyjczyków. Tusk z Pawlakiem nie potrafili wychować egoistów z Niemiec, Francji, Holandii i państw skandynawskich. W małej grupie paradoksalnie łatwiej jest narzucić swój punkt widzenia nawet partiom rządzącym w Londynie czy Pradze. PO jest w dużej frakcji, ale nie ma w niej nawet członka prezydium!

- Nie da się ukryć, że obecna Unia Europejska znacznie różni się od tej, do której Polacy weszli w 2004 roku. Pod traktatem nicejskim moglibyśmy osiągać więcej?

- To prawda. Tamta Unia, pomijając nachalną propagandę, była bardziej solidarna i otwarta na potrzeby państw i regionów. W dzisiejszej dominuje egoizm i dwa największe kraje. Używając metafory, UE z roku 2004 była wielobarwnym pociągiem ze zmieniającymi się maszynistami. Dzisiejsza to szary pociąg z dwoma maszynistami i ograniczeniem dostępu do wagonu restauracyjnego.

- Skoro jest tak kiepsko, to może prezydent Kaczyński zrobił błąd, podpisując traktat lizboński? Albo rząd PiS zawiódł podczas negocjacji?

- Pole manewru było wówczas naprawdę niewielkie. Polska mogła opóźniać ratyfikację, co czyniła. Nie mogła jednak pozostać na placu boju sama. To byłoby fatalne. Uniknęliśmy meczu Polska - reszta Europy. Nie ukrywam jednak, że żałuję, że traktatu lizbońskiego nie poddano pod referendum w innych krajach, nie tylko w Irlandii.

- Skoro mówimy o korzyściach z Unii i prezydencji... Możne się pan zdobyć na stwierdzenie, że gdyby UE przestała być solidarna i jej pomoc została wstrzymana, to Polska powinna z niej wyjść?

- Absolutnie nie, to political fiction. PiS jest partią realistów. Pytanie nie brzmi: czy przestaniemy otrzymywać pomoc z UE? Pytanie brzmi: jak dużo uda nam się uzyskać? Zwłaszcza w przeliczeniu na jednego obywatela. W najbliższym 7-letnim budżecie UE na pewno będziemy beneficjentami. Choć per capita będziemy niestety na szarym końcu stawki. Ot, taka specyficzna solidarność.

Ryszard Czarnecki

Europoseł, polityk PiS

Artykuł pochodzi z nowego tygodnika opinii: "to ROBIĆ!"

Tygodnik to ROBIĆ! ukazuje się w każdy wtorek jako bezpłatny dodatek do Super Expressu.