„Super Express”: - Od lat kolejne wybory w Stanach Zjednoczonych są określane jako te najważniejsze. Te, które wygrał Trump, takie były?
Jurij Felszytnski: - Mieszkam w Ameryce od 1978 r. i moim zdaniem, to były najważniejsze wybory, jakich doświadczyłem. Od dawna nie mieliśmy elekcji, która odbywałaby się na tle tak dużej wojny w Europie. Ciągle boję się, że to, z czym mamy do czynienia w Ukrainie, to tylko pierwszy etap na drodze do wybuchu III wojny światowej. Na pewno przez ostatnie 2,5 roku tej wojny wiele rzeczy stało jaśniejszych. Coś wyszło na plus, coś na minus.
- Co ma pan na myśli?
- Na plus okazało się, że Rosja nie ma armii lądowej, która mogłaby wedrzeć się do Europy. A przecież wszyscy się tego baliśmy. Co więcej, przez ten czas Europa psychologicznie i w wymiarze militarnym przygotowała się do potencjalnego starcia z Rosją. I wreszcie, wojna, która w założeniach Putina miała być krótką i zakończoną łatwym zwycięstwem, nie zakończy się ten korzystny dla Putina sposób.
- A co wskazałby pan z minusów?
- Byłoby nim na pewno przerzucenie rosyjskiej broni jądrowej na Białoruś. Jeśli, oczywiście, rzeczywiście się to dokonało, bo co do tego nie mamy pewności. Ale jeśli tak, to stanowi to poważne zagrożenie jądrowe dla Europy Środkowej i Wschodniej. Sama retoryka atomowa, która po wybuchu wojny w Ukrainie się pojawiła, już sama w sobie stanowi zagrożenie. Wszyscy bowiem rozważamy taką możliwość. I co ważniejsze, jedynym powodem, dla którego Zachód nie daje wygrać w tej wojnie Ukrainie, to strach przed atakiem jądrowym w takiej sytuacji na cele w Europie.
- Myśli pan, że to jedyny powód?
- Jest jeszcze jeden, dość prymitywny. To znaczy strach przed tym, że zwycięstwo Ukrainy mogłoby doprowadzić do rozpadu Rosji i zamiast jednego problemu, będziemy ich mieć dużo więcej. To dość typowy pogląd Stanów Zjednoczonych na Rosję, bo w 1991 r. z tych samych powodów George Bush senior był przeciwko rozpadowi Związku Radzieckiego.
- Wszyscy obawiają się tego, co dla wyniku tej wojny oznacza zwycięstwo Trumpa w wyborach i jakie on ostatecznie będzie miał pomysły na to, co z agresywną Rosją zrobić. Jest się czego bać?
- Coś jednak na temat stosunku Trumpa do Rosji i tej wojny już wiemy. Chce on po prostu spełnić wszystkie żądania Putina, jakimi by on nie były. Oczywiście, możemy spekulować o tym, czemu tak jest. Trump nie sprawia wrażenia człowieka posłusznego, który ulegałby jakiejkolwiek presji, a jednak w stosunku do Putina zachowuje się z jakiegoś powodu jak ktoś wyjątkowo pokorny. Na pewno wiemy, że to, czego chce Putin, a co Trump jest gotowy mu dać, nie gwarantuje trwałego pokoju.
- Tramp, jak wielu się obawia, odetnie Ukrainę od amerykańskiej pomocy wojskowej, by wymusić na niej ustępstwa.
- On w zasadzie mówi o tym wprost i jestem przekonany, że tak się stanie. Więcej, jestem pewien, że znajdzie sposób, żeby zrobić to niedługo po zwycięstwie wyborczym. Europa będzie w tej sytuacji zmuszona podjąć decyzję, co robić dalej.
- I czego się pan po niej spodziewa?
- Europa nie ma wyjścia i ona Ukrainy Rosji nie odda. Spodziewam się, że w wypadku, gdy Trump zakręci kurek z amerykańską pomocą, Europa ogłosi, że będzie się starać ją zastąpić. Nie będzie to oczywiście łatwe, ale wcale nie niemożliwe. Dlatego nadzieje Putina, że wraz ze zwycięstwem Trumpa pomoc Ukrainie zostanie całkowicie wstrzymana, spalą na panewce. Wtedy Putin zacznie wydzwaniać do Trumpa, by ten wymusił na Europie zatrzymanie tej pomocy. On zacznie to oczywiście robić i skończy się na tym, że wstrzyma amerykańskie finansowanie NATO. Ale znów, nic to nie zmieni. Europa będzie musiała poradzić sobie i z tym, ale nikt nie będzie rezygnował ze wsparcia Ukrainy, bo jest dla wszystkich jasne, że na Ukrainie Putin się nie zatrzyma. Rosja w swoich pomysłach na zakończenie wojny dąży nie tyle do zdobyczy terytorialnych, co pozbawienia Ukrainy jej państwowości. A tego nikt na Ukraińcach nie wymusi. Nie dlatego, że są gotowi poświęcić cały naród w walce z Rosją, a dlatego, że nie mają wyboru.
- Od 2016 r. wszyscy szukają powiązań Donalda Trumpa z Rosją, bo wielu nie potrafi sobie inaczej wytłumaczyć wspomnianej przez pana jego słabości do Putina inaczej niż poprzez jakieś niejasne uwikłanie z Kremlem. Ono rzeczywiście istnieje?
- Są dwa możliwe wyjaśnienia. Jednego udowodnić się nie da i dlatego w swojej książce nie skupiam się na nim. Oddaję tylko na moment głos mieszkającemu w Waszyngtonie generałowi KGB Olegowi Kaługinowi, który w rozmowie ze mną przekonuje, że w rękach rosyjskich służb są materiały kompromitujące Trumpa, powstałe jeszcze w Związku Radzieckim. Jak każdy tzw. kompromat mają dotyczyć seksu lub pieniędzy. Bez dostępu do archiwów FSB nie sposób to zweryfikować. Dlatego skupiam się na czymś innym.
- To znaczy?
- To ogromny napływ w różnym czasie rosyjskich pieniędzy do kieszeni Trumpa. Tu już można wskazać, w jakim sposób Kreml zrobił z niego swojego człowieka.
- Trump jest człowiekiem Kremla?
- Tak i jest na to sporo dowodów. Zacznijmy od najbardziej oczywistej sprawy – przez wszystkie te lata Trump nie powiedział na temat Putina złego słowa, nawet wtedy, kiedy politycznie mu się to opłacało. Druga sprawa to ciągłe próby Trumpa, żeby spotkać się sam na sam z Putinem, co jest bardzo nietypowe dla amerykańskich prezydentów. I wreszcie spójrzmy na daleki rok 2007.
- Co się wtedy stało?
- Trump wysłał wtedy do Moskwy wszystkie swoje dzieci. Dlaczego to takie ciekawe? Ponieważ jest człowiekiem bardzo ostrożnym i podejrzliwym. Żeby w jego przypadku wysłać całą swoją rodzinę do Rosji, musiał mieć bezgraniczne zaufanie do jej władz. Niespokojna Moskwa dla biznesmana takiego jak Trump to nie Paryż czy Londyn.
- W swojej książce pisze pan, że już rok później w życiu Trumpa pojawia się rosyjski biznesmen Dmitrij Rybołowlew.
- Tak jest. W 2008 r., czyli w środku kryzysu gospodarczego, Trump próbował sprzedać swoją rezydencję na Florydzie. To nie były najlepsze czasy na takie transakcje, bo rynek nieruchomości przechodził zapaść. Tymczasem Rybołowlew wyłożył 95 mln dolarów, by ją od Trumpa odkupić, chociaż akurat w normalnych warunkach nie dało się jej sprzedać za żadne pieniądze. Ta transakcja jest ciekawa nie tylko z tego względu, ale także ze względu na to, kim jest sam Rybolowlew.
- No właśnie, poza granicami Rosji nie jest powszechnie znany. Co to za człowiek?
- To miliarder i potentat rosyjskiej branży nawozów sztucznych. Pewnie byłby jednym z wielu ludzi, którzy dorobili się na prywatyzacji lat 90., gdyby nie to, że jego partnerami biznesowymi okazali się być dwaj raczej niezwykli ludzie. Jednym z nich był generał FSB Siergiej Jezubczenko, drugim Jutrij Trutniew. Ten pierwszy od 1995 roku był szefem permskiego oddziału FSB, ten drugi mniej więcej w tym samym czasie został merem Permu, czyli miasta, gdzie mieści się siedziba firmy Rybołowlewa, a potem trafił w orbitę najbliższych współpracowników Putina. I tylko dzięki aprobacie tych dwóch ludzi Rybołowlew mógł wyłożyć 95 mln dolarów na zakup nieruchomości Trumpa.
- Myśli pan, że ta transakcja doszła do skutku dzięki decyzjom politycznym w Rosji?
- Przyznał to nawet były adwokat Donalda Trumpa Michael Cohen w jednym z wywiadów. Stwierdził, że Trump rozumiał, iż zakup dokonany przez Rybołowlewa był zaaprobowany przez Putina i dokonany za wyłożone przez niego pieniądze. Trump nie miał żadnych złudzeń, że to Rosja pomagała mu finansowo. Inna sprawa, czy zadawał sobie pytanie, czemu to zrobiła.
- A czemu?
- Jeśli prawdą jest, że od czasów radzieckich są w archiwach materiały kompromitujące Trumpa, to kiedy po raz pierwszy w 2000 r. ogłosił, że chce zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych, w kręgach kremlowskich postanowiono go w tym wysiłku wspomagać i ewentualnie wykorzystać zgromadzony na niego kompromat, by go kontrolować. Nie przez przypadek wokół Trumpa pojawiło się tyle osób powiązanych z Rosją.
- Jest więcej nazwisk niż Rybałowlew?
- To choćby urodzony w Rosji obywatel Stanów Zjednoczonych Dmitrij Simes, którego już od lat 70. podejrzewano o bycie radzieckim agentem. Przez lata tworzył różne inicjatywy mające na celu poprawę relacji najpierw z ZSRR potem z Rosją. Niejednokrotnie spotykał się z Putinem czy Ławrowem. W 2016 r. był doradcą kampanii Donalda Trumpa i był wielokrotnie przesłuchiwany w dochodzeniu badającym rosyjskie wpływy na ówczesną kampanię wyborczą. W 2022 r. wrócił do Rosji, gdzie jest gwiazdą kremlowskiej propagandy. W sierpniu tego roku FBI przeprowadziło przeszukanie w jego amerykański domu, które miało być elementem walki z rosyjskim próbami wpływu na tegoroczne wybory prezydenckie.
- Pana zdaniem, Simes był elementem rosyjskiej pajęczyny, która oplotła Trumpa?
- Simes to tylko jedno z wielu nazwisk osób, które, moim zdaniem, wysiłkiem rosyjskich służb wprowadzono w otoczenie Trumpa. Myślę, że trudno mieć wątpliwości, że Rosja już od czasów radzieckich prowadziła Trumpa, otaczając go siecią ludzi działających na rzecz interesów Rosji.
- Ale pana zdaniem Trump jest rosyjskim agentem czy po prostu jest klasycznym pożytecznym idiotą Kremla?
- Musimy rozumieć, że są różne poglądy na temat człowieka, który jest zwerbowanym agentem. Dla Putina amerykański polityk czy nawet biznesmen, którzy bierze rosyjskie pieniądze jest jego agentem. To samo odnosi się do Gerharda Schrödera czy Marine Le Pen. Sam Trump, gdybyśmy go o to zapytali, pewnie zupełnie szczerze przekonywałby, że jest po prostu sprawnym biznesmenem, który przyciągnął rosyjskie pieniądze, a nie marionetką służb. Putin uważa zupełnie inaczej.
Rozmawiał Tomasz Walczak